poniedziałek, 28 września 2020

Tacy są ludzie gór!

 - Facet był nieuprzejmy, ciągle nas poganiał, a na koniec oszukał. I wracaliśmy upchani w 9 osób w 7-osobowym aucie, po dwie osoby na siedzeniu, nad przepaściami i...
- Tacy są ludzie gór! Cieszcie się, że trzeźwy był!
- No był...
- A właśnie. A nie musiał!
Tacy są ludzie gór. To jedno z tych wyrażeń, które chyba na trwałe weszło do naszego wyjazdowego słownika. 

Droga łącząca Kachetię, gruzińską stolicę wina, z Tuszetią - wysokogórskim rejonem graniczącym z

rosyjskim Dagestanem, nie wybacza błędów. Z początku niewinna asfaltowa szosa przeradza się we wspinające się stromo serpentyny, nieraz tak wąskie, że kołami ocieramy się o wieczność. Na dniach znów spadły kamienie, droga była nieprzejezdna. Jednak na stałe rozstawione po trasie koparki i spychacze szybko poradziły sobie z przeszkodą, wrzucając ją do przepaści. Oprócz kamiennych lawin każdego roku spada tam też kilka samochodów, o czym przypominają liczne przydrożne pomniki. Jedne proste, ot, zwykły żelazny krzyż, z napisanym imieniem i nazwiskiem, datą urodzenia i śmierci.
Inne bardziej profesjonalne, upamiętniające nieraz całe rodziny albo grupy znajomych. Naszą uwagę przykuwa kamienna tablica z wygrawerowanymi podobiznami tragicznie zmarłych. Pod nią, niczym element pomnika, resztki wydobytej z otchłani Toyoty.
Komunikacja publiczna w wysokie góry nie jeździ. Jeszcze z Polski rezerwujemy sobie transport. Odpowiedni samochód (a nawet 2, bo nasza grupa była tym razem nieco większa), odpowiedni kierowca. Znajomość szlaku jest tu kluczowa. Na miejscu okazuje się, że tym razem nie trafiliśmy jednak w ręce sympatycznego pana, który będzie nam towarzyszył w wyprawie, a zwyczajnych taksiarzy - co prawda terenowych - którzy za niemałą opłatą chcą jak najszybciej dotrzeć w góry, by spróbować tego dnia zrobić jeszcze jedno kółko. Na dodatek mamy współpasażerów, których kierowcy zwerbowali, by zapełnić puste miejsca - więc i tak pojedziemy w ścisku. Rodzeństwo Mitsubishi - Delica i Pajero - dziarsko wyruszają z Telawi pnącą się coraz wyżej drogą. Wszelkie zawalidrogi zachwycające się widokami albo zatrzymujący się na zdjęcia są momentalnie wytrąbiani i wykrzykiwani - w zależności od tablic rejestracyjnych po rosyjsku bądź gruzińsku.
W miejscach upamiętniających tych, którzy spadli, oprócz tablicy, stoi też półeczka. Na każdej butelki, papierosy, jakieś naczynia... Zawartość butelek skłania do kolejnej refleksji, tym razem na temat naszej wieczności. Bo oto zgodnie z tradycją należy się zatrzymać, wypić za pamięć tych, którym nie dane było dotrzeć do celu i pojechać dalej. Kierowcy również to dotyczy - na Kaukazie nie wywołuje to żadnego zdziwienia, o oburzeniu nie wspominając, a wiadomo, że w butelce nie spoczywa woda mineralna ani sok. Oczywiście upite trunki należy uzupełnić a wypalone papierosy dosypać - szanujący się kierowca zawsze ma w bagażniku zapas czaczy i wina. Na wszelki wypadek.
My tradycji nie dochowujemy i bez zatrzymania jedziemy dalej. Nie ma czasu! 2000 metrów za (a może raczej pod) nami. W pewnym miejscu nieoczekiwanie wyrasta znak ostrzegający o niebezpiecznym zakręcie. Jakby tu jakiekolwiek inne były... Równolegle do drogi, tylko za wąwozem i kilkaset metrów wyżej, prowadzi ciąg dalszy naszej przygody. Z daleka wygląda jak wąska ścieżynka, jednak im bardziej się do niej zbliżamy, okazuje się, że za chwilę zmieści się tam i ciężarowy Kamaz z kilkoma osobami na pace. Wożenie radośnie podskakujących ludzi, czy to na pace pickupów czy wywrotce ciężarówek nie jest rzadkością. Kiedy kilka miesięcy temu taki Kamaz nie zmieścił się w zakręcie i odjechał do wieczności, znajdujący się na wywrotce pasażerowie powypadali na zboczu góry i dzięki temu udało im się przeżyć.
- A eta szto? - pokazuję na sterczące ze skał pordzewiałe słupy przypominające nasze słupy wysokiego napięcia
- To od prądu, za Sajuza tu był, teraz już nie.
- Nie ma prądu w Omalo?
- Nie.
Przełęcz Abano - kulminacyjny punkt naszej trasy - już niedaleko. Czuć zimne powietrze, nawigacja pokazuje, że jesteśmy ponad Rysami. Wjeżdżamy we mgłę, widoczność ogranicza się do kilku-kilkunastu metrów. Ale tym razem na spokojnie. Emocje i strachy zostały na drodze do Szatili 4 lata wcześniej, jak to mówią - pierwsze koty za płoty. Reszta samochodu na wszelki wypadek śpiewa i w coś gra.
2800 metrów. Abano. Ponoć najwyższa przejezdna przełęcz na Kaukazie, chmury zostały pod nami. Kierowcy wyjątkowo zgadzają się na przerwę. Na górze kilka konkurencyjnych ognisk imprezowych. W jednym wino, w innym polska wódka, gdzieś leje się czacza. My będziemy mieć szampana, którym tradycyjnie czcimy na wyjazdach kulminacyjne punkty: wyruszenie, dotarcie do jakiegoś ważnego miejsca, szczęśliwy powrót. Nie minęło 5 minut, ledwie zdążyliśmy się wygramolić ze ścisku i bałaganu i stanąć na nogach, a już pan kierowca usiłuje powstrzymać wyciągającą z bagażnika szampana koleżankę. -Nie, nie, jedziemy, czasu nie ma! - zawołał przerażony. Szampański toast jednak był i to wyjątkowo długi. Z przerwy skorzystali też Niemcy, którzy najpewniej nawet nie zrozumieli, że człowiek chce pojechać do Omalo dzisiaj jeszcze raz. Zniesmaczeni postępującą komercją i jeszcze nieświadomi, że tacy są ludzie gór, po dłuższej przerwie zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy w dół, na drugą stronę gór. Stromo i ostro, co mniej zwrotne samochody zakręty biorą na dwa razy. Przez drogę przelewa się rzeka, tu i tam ślady dawnej elektryfikacji.
Po czterech godzinach emocji zbliżamy się do celu. Na horyzoncie majaczy stroma góra z porozrzucanymi na jej zboczach małymi, jak się wydają z daleka, domkami i górującą nad wszystkim twierdzą. Wioski Omalo są w zasadzie dwie: Dolne Omalo, gdzie śladów masowej turystyki nie ma jeszcze tak dużo, za to jest trochę pamiątek minionej epoki w postaci opuszczonych ruin budynków i wbitego do rowu Kamaza. Górne Omalo wraz z położoną jeszcze wyżej twierdzą jest z kolei centrum lokalnej turystyki. Drogowskazy zapraszające na wino są nawet w języku polskim, co chwilę przejeżdża kolejna dziarska terenówka z nowymi turystami. A u zbocza twierdzy przy długim na dziesiątki metrów stole siedzi kilkaset osób. Jedni przychodzą, inni odchodzą, ale święto, jak się okazuje związane z religią, trwa w najlepsze.
Nie odważę się określić, z jaką konkretnie religią, bo Gruzja jest co prawda krajem prawosławnym, ale w odległych górskich wioskach zachowało się mnóstwo tradycji pogańskich. Z reguły nie ma tam cerkwi ani meczetu - ludzie modlą się niejednokrotnie do obiektów przyrody. W takich miejscach mam dziką ochotę przekwalifikować się w etnologa i zbadać to wszystko od podszewki... Na samą twierdzę też oczywiście warto się wdrapać. Po obu stronach (tzn. po rosyjskiej i gruzińskiej / azerskiej) Kaukazu jest ich sporo. To wieże rodowe, które przez wieki strzegły terenu przed obcymi. Panorama, jaka roztacza się z góry na całą okolice zdecydowanie rekompensuje wysiłek poniesiony na podejście.
Jest wreszcie również - nieoficjalne - środkowe Omalo, położone w połowie drogi między tym turystycznym i "tubylczym". Składa się z osadzonego na poboczu wraku radzieckiego ZiŁa i jednego domu. Właśnie w nim zamieszkamy. Po zdobyciu twierdzy, gdzie różnica wysokości na stosunkowo krótkim podejściu dosłownie wbiła nam nogi w tyłki, można rzucić się do hamaka i rozkoszując się przepięknymi widokami pogrążyć w błogostan. Idealną ciszę przerywa jedynie dochodzący z dołu ryk silnika próbującej podjechać pod górę, na skróty, terenówki. Nawet trudno jest tam wejść, a co dopiero podjechać. Pasażerowie kolejno opuszczają maszynę, wspinając się pod nasz dom i kibicując kierowcy. Z wygodnej pozycji hamaka spoglądam na sytuację i oczyma wyobraźni widzę już wpadający do rowu tam na dole, tuż obok Kamaza, samochód.
Jednak nic bardziej mylnego - dziarskie Pajero dosłownie wchodzi na wyślizgane kamienie i przy akompaniamencie braw pasażerów melduje się w naszym ogródku. A, swoją drogą, prąd w Omalo jednak jest - nie z generatorów, przez kilka godzin dziennie, jak pisały przewodniki, a z energii słonecznej. Solary położone są na dachu praktycznie każdego domu.
Nazajutrz, po pysznym śniadanku, jakie zaserwowała nam gospodyni, wyruszamy do Szenako - sąsiedniej wioski położonej nieco ponad 6 kilometrów od Omalo i, jak się uda, również do Diklo, jeszcze 4 kilometry dalej. Różnica wysokości wynosi niecałe 120 metrów. Czyli łatwy spacerek. Część ekipy decyduje się jednak dotrzeć tam na koniach - za kilkadziesiąt złotych od osoby mają konie na cały dzień, dodatkowo grupie towarzyszyć będzie przewodnik, na wszelki wypadek. My wyruszamy pieszo, po wyślizganych przez wczorajszego japońskiego czterokołowego wspinacza kamieniach, wzdłuż ciśniętego do rowu Kamaza i przy opuszczonych poradzieckich budynkach.
Dobre humory psują się tuż za wioską. Gdzieś z dołu, nawet nie widać gdzie, zaczyna dochodzić szum rzeki a droga coraz bardziej zdecydowanie prowadzi w tamtym kierunku. Kiedy zejście zaczyna robić się tak strome, że ciężko utrzymać chód nie zbiegając, wiemy już, że podejście do Szenako nie będzie miało 120 metrów. Ani dwieście, ani trzysta, ani czterysta... Mijamy truchło porzuconego na poboczu zmutowanego Fiata Seicento (!) i znowu między bajki wkładamy te historie, że bez terenówki nie da się dotrzeć w gruzińskie góry. Zawsze na końcu drogi okazuje się, że dojechała tam stara Wołga, zwykła osobowa Łada czy teraz - w zasadzie maluch. I nawet jeżeli wyzionął ducha na tej trasie i ktoś go bestialsko porzucił, to przecież nie wyprodukowali go tu, ani nie spuścili helikopterem tylko wdrapał się jakoś na Abano o własnych siłach!

Po przejściu rzeki i półtoragodzinnym morderczym podejściu "z powrotem na górę" spotykamy pasące się krowy tuż obok tabliczki z napisem, o ironio, FAST FOOD. Ostatkiem sił wdrapujemy się do Szenako. Znajduje się tu nawet prawosławna cerkiew, chyba jedyna w położonych wysoko osadach. W tutejszych górskich wioskach bardzo cenię przydomowe bary powstałe na podwórkach prywatnych domów. Kuchnia jest jednocześnie kuchnią gospodarzy, przez okno wydawane są posiłki. Trzy zimniusie piwa lądują na stole, ja załatwiam terenówkę na powrót ostentacyjnie ogłaszając towarzyszkom podróży, że więcej tą straszną drogą chodzić nie będę, a po chwili dobija nasza grupa konna, która wyruszyła godzinę po nas. Zwierzaki ledwo żyją. Tak jak nasza trójka. Mając już gwarancję, że wracając do Omalo nie skończę jak czarne Seicento, decyduję się na wyruszenie z pozostałymi do Diklo - osady, w której w zasadzie kończy się Gruzja. Nawet wysokość 2000 metrów nad poziomem morza nie daje się jakoś szczególnie we znaki. Tuż przed wioską spotykamy naszych jeźdźców, Diklo zdobyli i właśnie wracają. Jeden z koni zaniemógł, twierdzy nie znaleźli, a na dodatek, wbrew tradycji, we wiosce nie było żadnego baru.
Diklo jest ostatnią wioską na trasie. Ma ruiny twierdzy, do której niestety nie doszliśmy, 5 kilometrów stąd jest rosyjski Dagestan a 15 - Czeczenia. Czyli te góry w oddali. Wiele domów stoi opuszczonych, jednak na samym początku osady nasze wprawne już oko dostrzega nieco zakamuflowany bar. Ha! Oczywiście jest w prywatnym domu, więc wchodząc do niego stajemy się jednocześnie gościem właściciela i z dużym prawdopodobieństwem na zwykłym skorzystaniu z usługi, ku mojej uciesze, się nie skończy. Zatem przekraczamy magiczną furtkę...
- Gamardżoba! Chołodnoje piwo jest?
Wypowiadając te słowa staliśmy się elementem układanki, która, gdyby nie ucieczka, potrwałaby może wiele godzin a może nawet i kilka dni. Układanka surrealistyczna, nieprawdopodobna, beztroska, do której teraz, po upływie wielu miesięcy, chciałoby się wrócić i tak ułożyć wszystkie kolejne wydarzenia, by móc być jej elementem przez dłuższy czas. -Pst! Mniej więcej tymi słowami przemówiły do nas puszki zimniuśkiego Natachtari wyjęte z domowej lodówki. Najzwyklejsze piwo na świecie, które pijemy najczęściej w takich miejscach i wśród takich ludzi, że staje się nie lada rarytasem. Przy stole obok siedzą panie po 50-tce. Wśród nich gospodyni tegoż baru. Nie ma żadnego mężczyzny - a to już na Kaukazie nietypowe, bo za stołem to oni zawsze wiodą prym. Ba, we wiosce w ogóle nie widać jakiegokolwiek innego człowieka! Panie głośno pokrzykują, gestykulują, na stole króluje butla przezroczystego płynu o bardzo wysokiej zawartości alkoholu. Popijając Natachtari i rozkoszując się towarzyszącymi nam widokami mamy przeczucie, że... Tuk, tuk, tuk.

- Macie! - na naszym stole właśnie pojawiły się, jeden po drugim, trzy kieliszki czaczy. Stało się.
Starsze panie przyjechały z Telawi - największego miasta w Kachetii, tej od wina. Same, bez mężczyzn. Na "końcu świata" postanowiły zorganizować sobie zjazd absolwentów z telawskiej szkoły średniej. Pomysł tak intrygujący, że przez chwilę sam chciałem zostać absolwentem gruzińskiej szkoły. Czuję, że możemy tu zostać na dłużej. Gdyby tylko nie godzinny marsz powrotny w upalnym słońcu i zamówiony za półtorej godziny samochód, który dowiezie nas do domu, bo inaczej utkniemy na szlaku po zmroku, a już na pewno nie zdążymy na umówioną i zrobioną specjalnie dla nas kolację w środkowym Omalo. Panie stają się coraz głośniejsze. Niespodziewanie zza naszych pleców wysuwa się, chwiejna już, ręka gospodyni. Kieliszki znowu są pełne a parcie na ucieczkę staje się coraz silniejsze. Nie, nie dlatego, że jest nam tu źle. Tylko dlatego, że za chwilę przekroczymy granicę, po której wszystkie dzisiejsze plany pójdą się... przewietrzyć. Ale wiemy, że dotarcie tu i pozostanie było dobrą decyzją. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Czy my naprawdę tu jesteśmy, w tej pustej wiosce pod rosyjską granicą i cierpliwie poddajemy się upiciu przez starsze kobiety? Absolwentki piją dwa razy szybciej od nas. A skoro nie da się dolać do pełnego kieliszka, ja, jako być może jedyny aktualnie facet w wiosce, otrzymuję kolejny, honorowy kieliszek czaczy.
Gospodyni, z potarganą już fryzurą i krzywym spojrzeniem, nalega, że należy wypić i się nie ociągać. I to komisyjnie, do ostatniej kropli! Uciekamy z butami w ręku i, ogrzanym już nieco, niedopitym Natachtari. Będzie na drogę, bo nadal jest gorąco. Nie było czasu, by założyć buty. Czwarty kieliszek pospiesznie wypitej czaczy oznaczałby już stuprocentowe problemy z powrotem do domu. Ale gdyby tak zostać tam na noc, zintegrować się bliżej, posłuchać opowieści, być świadkiem albo i uczestnikiem wydarzeń, które nawet się nie przyśniły... A może tak należało zrobić? Desperacka decyzja o ucieczce nie daje mi spokoju już drugi rok...
- Może nas pan zostawić tam, gdzie ten ZiŁ leży.
W niecałe pół godziny terenowa Delica dowozi nas z Szenako na kolację. Jest pyszna. A nocą jest tak zimno, że gdyby nie energia z solarów, mylibyśmy się pod prysznicem w kilkustopniowej wodzie.
O poranku okazuje się, że trasa, którą mieliśmy pojechać do kolejnej wioski, Dartlo, nie istnieje. Tzn. można ją przejechać na koniu ewentualnie, może się uda. Albo kilkanaście godzin piechotą. Daliśmy się zrobić w jajo. Docieramy najkrótszą (i jedyną) trasą. Kiedy ustalamy godzinę powrotu do Kachetii za dwa dni, dochodzi do spięcia. Nie chcemy wyruszać o świcie, by panowie zdążyli obrócić drugi raz. Żegnamy się z ludźmi gór w nie najlepszych nastrojach. Jak się okaże, więcej się z nimi nie zobaczymy.
Mieszkać będziemy w twierdzy, podobnie jak dwa wyjazdy temu w Szatili. To nawet nie tak daleko stąd - 2-3 dni przez góry. Piechotą, bo droga przez przełęcz Acunta jest dopiero w planach. W zasadzie całe Dartlo stanowi twierdzę i towarzyszące jej zabudowania. Wąskie, zarośnięte uliczki, wiele budynków opuszczonych, niektóre odzyskują swoją świetność służąc turystom. Są ruiny cerkwi, tajemniczy cmentarz na zboczu góry. Groby mające kilkanaście lat niczym nie różnią się od tych sprzed wieku. Zwykły wbity pionowo łupkowy kamień z wymalowanymi farbą albo wydrapanymi imieniem, nazwiskiem i dwiema datami. Bez krzyża. Poza letnimi miesiącami wioska jest odcięta od świata - droga z Telawi jest zupełnie nieprzejezdna. Pasterze przenoszą się wówczas na niziny, nie ma też, siłą rzeczy, turystów.
Zostawiamy rzeczy w ciemnych, klimatycznych pokojach kilkusetletniej twierdzy i ładujemy się do leciwej Toyoty Land Cruiser naszego gospodarza. Stara, ale jara, chciałoby się powiedzieć. Zawiezie nas w stronę Chewsuretii - krainy, do której zajechaliśmy 4 lata wcześniej od drugiej strony gór. Po wąskiej drodze wzdłuż rzeki Alazani dojeżdżamy do Parsmy - kolejnej położonej na skałach twierdzy, nieopodal której działa oczywiście bar. Można też przenocować, jak zwykle w takich miejscach. Tu, pomimo kilku zaparkowanych terenówek, i to takich prawdziwych, a nie plastikowych SUVów, czuć klimat jeszcze dzikiego, nieskomercjalizowanego Kaukazu. Kilka kilometrów za osadą kończy się droga i przez przełęcz Acunta można dotrzeć do Szatili już tylko na własnych nogach. Media donoszą, że ma tu powstać wyasfaltowana szosa. Z jednej strony znacznie ułatwi i przyspieszy dotarcie w te strony. Będzie też bezpieczniej. Ale z drugiej strony tracimy to, po co przyjeżdżamy na Kaukaz. Dzikość, naturę, dawkę adrenaliny. A zadeptanych i zajeżdżonych przez samochody gór chyba nam już wystarczy...
Po skrzywionych minach poprzednich ludzi gór, dla których każda prośba była problemem, nasz gospodarz stanowi miłą odmianę. Komunikatywny, otwarty, gotów był przyjechać po nas nawet do Tbilisi. Jest na Bookingu, ogarnia internet, pisał, że może... Żebyśmy wiedzieli! Niestety, coraz mniej jest takich ludzi. Na naszych oczach TAMTA Gruzja zanika, zastępuje ją, na szczęście dosyć powoli, "produkt turystyczny", w którym jesteś warty tyle, ile zapłacisz. Jak dostaniesz kiedyś od kogoś poleconego kierowcę, właściciela noclegu, przewodnika - korzystaj, pisz do niego, umawiaj się. Bo od tego, kogo spotkamy na naszej drodze zależy naprawdę dużo.
Nad naszym dartlowskim zabytkowym domem również góruje twierdza. Kwawlo - tak się nazywa. Kolejnego dnia, w samo południe, w najgorzej palącym słońcu wyruszamy pod górę wąską i przyprawiającą o zawrót głowy ścieżką. Dojechać nie da się tam w żaden sposób. Kiedy sprawniejsi ode mnie członkowie ekipy słali ze zdobytej już góry SMSy, że tam, w niedostępnych skałach, jest bar i czeka zimne piwo, uznałem to za ponury żart i przejaw znęcania się nade mną. Kiedy jednak, wdrapawszy się ostatkiem sił, ujrzałem drewniany pensjonacik z najprawdziwszym barem, okazało się to namacalną prawdą. Wszystko wniesiono tam na własnych plecach. Kaukaz zaskakuje nawet, kiedy wydaje się, że już nic zaskoczyć nie może. I znowu chciałoby się zostać etnologiem, wgryźć w ten soczysty zakątek świata, nauczyć się ich języka, pomieszkać tam...
Według prognozy miała nadejść burza, więc w cieniu kilkusetletnich wież obronnych nie siedzimy zbyt długo. W środku bałagan, śmieci, chwasty, w tym, niestety, barszcz Sosnowskiego. Trzeba uważać nie tylko na barszcz - większość kamieni się rusza a wokół wież straszna stromizna. Po zejściu na dół warto zanurzyć nogi w rzece - woda o temperaturze kilku stopni natychmiast otrzeźwi nawet najbardziej zmęczonego podróżnika. Nad Kwawlo zachodzi słońce. Zbliża się ostatnia noc w górach i przychodzi czas na trochę refleksji. Noc znów strasznie zimna, słychać tylko szum spływającej z gór wody. A poranek tak słoneczny i przyjemny, że nie chciało się wstawać. Zamiast budzika pojawiło się słońce, które przedzierało się pomiędzy łupkowymi kamieniami, z których zbudowano nasze ściany.
- On po was przyjechał - mówi nienagannym angielskim nasza młodsza gospodyni, studentka filologii z Tbilisi. Ma ze 20 lat, więc po rosyjsku już nie umie.
- Ale jak po nas? To jest ktoś inny, umawialiśmy się na dwa samochody, ustalaliśmy cenę na dwa...
Nerwówka. Krzyk. Miotanina. 9 osób w jednym samochodzie? Z monstrualną ilością bagażu? Jak to w ogóle pojedzie po tej trasie, przeciążone, nad przepaściami? Spadniemy z tym całym pierdolnikiem i zginiemy? Człowiek, który po nas przyjechał mówi tylko po gruzińsku. On nie wie, o co nam chodzi, my nie wiemy, co on tu w ogóle robi, gdzie są tamci ludzie gór i drugi samochód. W końcu podaje nam telefon z tamtym człowiekiem gór w słuchawce. Ten oznajmia, że nie przyjedzie, bo dzisiaj nie jeździ, bo samochód, bo coś tam. Czyli foch. I że mamy jechać jednym samochodem (przy cenie jak za dwa). Bo większy jest. O tyle, że bagaż nie zostanie w górach. Po awanturze zgadza się obniżyć minimalnie cenę. Podpici rosyjskojęzyczni, którzy właśnie z hukiem odjeżdżają terenówką w stronę Parsmy stwierdzają, że i tak inaczej się stąd nie wydostaniemy i żeby lepiej zacząć się pakować do środka, póki facet nie odjechał. Jakoś dojedziemy. I dojechaliśmy.
Plecaki upchane nogą, ale obyło się bez dachu - bo Delica o kilka centymetrów dłuższa od poprzedniej. Ale miejsc ma tyle samo. Siedem. Ktoś w powietrzu, ktoś z plecakiem nad głową. Z kilkoma przerwami, bo każdy kilometr był drogą przez mękę.- Jak można wziąć tyle pieniędzy i tak się zachowywać?! - oburzył się Zurab, który jeździł z nami po nizinnej części Kachetii. - Bym miał Delicę to bym tam z Wami pojechał i by nie było problemu...
- Tacy są ludzie gór! - stwierdził człowiek, który załatwiał nam transport do Tuszetii.