sobota, 5 października 2013

Podniebna cywilizacja

Chynalyg
W oryginale nazywa się Xinaliq. Wymawia się Chynalyg. Położona jest na wysokości około 2200 metrów nad poziomem morza. Zamieszkuje ją ludność, która przez wiele wieków odcięta była od innych cywilizacji przez otaczające góry. Do dzisiaj zachowano tam nawet swój język, nie podobny do żadnego innego na świecie. W 2006 roku zbudowano do Chynalyku asfaltową drogę i wyprawa tam nie przypomina już całodziennej walki o przetrwanie, ale i nowa trasa, piekielnie niebezpieczna i porażająco piękna zarazem odbiera czasami życie nieostrożnym kierowcom. W ostatnim czasie do osady zaczęli przybywać turyści. Jeszcze nieliczni, może kilku(nastu) w ciągu miesiąca...
Czerwona Łada Niva
Niezłomna terenowa Łada Niva oczekuje na nas pod hotelem Chynalyg w Gubie. My zdążyliśmy zjeść śniadanie, nasz kierowca pograć z kolegami w szaszki i, obowiązkowo, wypić herbatę. Jesteśmy gotowi fizycznie i przygotowani psychicznie. Pierwsze kilometry za Gubą są tak zwyczajne, że tylko bardzo żwawe tempo, z jakim podskakuje na zakrętach nasza terenówka, nie pozwala nam zasnąć. No, i może te okropne wibracje pod siedzeniem, które przez całą trasę wymasują tyłek do tego stopnia, że żadne fotele w Wizzairze niestraszne już będą! Aż tu nagle, zza któregoś z kolei zakrętu... nie! Na szczęście nie samochód na czołowe zderzenie! Zza któregoś zakrętu wyłaniają się góry. I powoli stajemy się ich podwładnymi, teraz to Kaukaz podyktuje nam warunki, które albo spełnimy, albo na zawsze staniemy się jego więźniami. W pewnym momencie wjeżdżamy do wąskiego wąwozu. Ledwie mieści się w nim droga i rwąca rzeka, przez którą jeszcze musimy przejechać.
Droga przez wąwóz
Wokół nas pionowe ściany, tak wysokie, że wjeżdżając pomiędzy nie pogrążamy się w ciemność. Ostry zakręt w lewo, rzeka, ostry zakręt w prawo i stromo pod górę. Teraz Niva pokaże, co potrafi! Kierowca zna trasę jak własną kieszeń i jeździ po niej "od zawsze", także pomaga nam tylko wiara w to, że "wie, co robi". GPS pokazuje już prawie 2000 metrów. Zakręty niemal o 360 stopni. Droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. Ktoś musi zjechać i poczekać. Kilkanaście centymetrów obok przepaść, której dna nawet nie widać. Po drugiej stronie ślad starej drogi do Chynalyku. Od samego patrzenia przechodzą dreszcze a ręce stają się zimne. Jak można było tam w ogóle jeździć?!
Droga Guba - Chynalyg
Nową trasę otworzył niespełna 10 lat temu stary Alijew i osobiście odwiedził podniebną cywilizację. Jednak i ta droga ma w swojej krótkiej historii wiele ofiar. Tu pijany kierowca zjechał z drogi i wpadł w przepaść. Tam samochód zamiast skręcić razem z drogą - pofrunął (!) prosto. Zginęli wszyscy a wrak leży na dole do teraz, bo nawet nie da się go wyciągnąć. I taką historię ma wiele miejsc na tej trasie... Każdy zakręt przyprawia o szybsze bicie serca. Kiedy nawet nasz rajdowiec zwalnia do 20-30 km/h nie ulega wątpliwości, że nie ma zabawy. Krótka prosta, dobra widoczność, chwila wytchnienia. I znowu. Ze zgrzytem wciśnięta dwójka, silnik wyje. Zakręt o 360 stopni, widoczność drogi zerowa, na wprost przepaść, a co czai się za zakrętem - nie wiadomo. Zasłania góra. Stop! Samochód! Mijamy się na szerokość lusterek. Udało się... I tak w kółko przez kilkadziesiąt minut.
Droga Guba - Chynalyg
W końcu stromy zjazd i długa prosta po równym terenie. Rozpędzamy się prawie do setki a wibrator pod siedzeniem znów daje się we znaki. Na deser jeszcze kilka niebezpiecznych łuków, stromy podjazd pod górę i jesteśmy. Wokół nas podniebna kraina otoczona z każdej strony potężnymi szczytami Kaukazu.
Oto XINALIQ! Pomimo tego, że dojeżdżamy żywi, znajdujemy się w innym świecie. Powietrze poraża swoją czystością. Od czasu do czasu zaleci trochę obornikiem, ale wszystkie śmierdzące kominy, fabryki, lepkie plamy ropy zostawiliśmy daleko, daleko w dole. Gdyby nie stojące tu i ówdzie Łady Nivy (takie, jak nasza, niezawodny pojazd na kaukaskie szlaki) i wszechobecne anteny satelitarne, można by poczuć się jak kilka wieków temu. Tak naprawdę niewiele się tu zmieniło przez stulecia. Izolacja od świata zewnętrznego nauczyła miejscowych być samowystarczalnymi. Owszem, jest sklep, co jakiś czas przyjeżdża dostawa "z dołu", ale każdy umie też zadbać o siebie. Ludzie mieszkają tu od pokoleń. Mało kto wyjeżdża, a jak wyjeżdża to prędzej czy później wróci.
Droga Guba - Chynalyg
Zamieszkujemy na skraju wsi w domu państwa Serkerowów. Na ścianie pokoju, w którym zamieszkamy, dumnie wiszą państwowe dyplomy przyznane Rachmanowi i jego żonie Gulbahar za prowadzenie działalności turystycznej. Na szafce leży księga gości, w której znajdujemy nawet jakiś wpis z Polski. My zajmujemy ostatnią wolną stronę. Poprzedni goście byli tu przed miesiącem także, jak widać, masowa turystyka jeszcze tu (na szczęście) nie dotarła. Rachman, nasz gospodarz, mówi trochę po rosyjsku. Jest bardzo ciekawy zdjęć, jakie zrobiliśmy, książek, przewodników, jakie mamy ze sobą - przegląda je dokładnie i opowiada o znajomych ludziach i miejscach, które są tam na zdjęciu (Wojciech Górecki, "Planeta Kaukaz"). Mówi, że piszą o nim w internecie i fajnie byłoby, gdybyśmy i my wspomnieli w kilku słowach o jego rodzinie. Na dowód tego woła swojego syna i razem wyszukują przez internet w komórce stronę, na której zagraniczni turyści wspominają o nich (http://www.hectic.net/2011/06/25/xinaliq/). Gulbahar, jego żona, po rosyjsku nie mówi ani słowa, ale i ona jest bardzo pozytywna i otwarta na ludzi, pomimo tego, że nijak nie możemy się dogadać.
Z naszymi gospodarzami
Nasz spacer po wsi przyciąga uwagę przede wszystkim dzieciaków, ale i starszych panów siedzących leniwie pod domem kultury. Grupki facetów siedzących godzinami przy papierosie i herbacie, często w towarzystwie jakiejś gry planszowej, są bardzo częstym widokiem nie tylko tu, ale i w całym Azerbejdżanie. Krążymy niespiesznie pomiędzy domami, często chodząc nawet po ich dachach (sposób zabudowy przypomina nieco schody - przechodząc obok jednego domu idziemy jednocześnie po dachu posesji znajdującej się poniżej). Trochę to dziwne uczucie, ale po kilku dachach przywykamy. Włazimy na jakaś górę, gdzie pasterze wyprowadzają owce i spoglądamy na osadę z oddali. Dalsze górskie wędrówki są niewskazane, i to nie tylko z powodu mojej niechęci do chodzenia po górach, ale stacjonującej w budynku na horyzoncie straży granicznej. Jesteśmy bowiem w strefie przygranicznej, z drugiej strony gór leży rosyjski Dagestan - miejsce niepokorne i niespokojne.
Nieopodal Chynalygu
A my możemy w końcu przysiąść na tyłku, na odludnej polanie, według GPSu 2300 metrów powyżej morza i, do końca nie wierząc, że jesteśmy tam, gdzie jesteśmy i że to nie jest jakiś film, pogrążyć się myślami w otaczających nas górach. Słychać tylko wiatr. Wraz z nim nadciągają chmury, przemykają tuż nad naszymi głowami. Bujamy w obłokach nie tylko w przenośni, ale i dosłownie... Nic dziwnego, że na Kaukaz zachorowało tylu rosyjskich poetów i pisarzy. Wyobrażam sobie, co widział Lermontow, Puszkin czy Tołstoj - chyba przyda się mała powtórka z literatury, żeby na nowo to wszystko odczytać!
Stromo pod górę
I pomyśleć, że te wszystkie egzotyczne miejsca, kilka wieków opierające się rusyfikacji, znalazły się w granicach jednego, olbrzymiego państwa. Miejsca tak odmienne, że w zasadzie mające ze sobą niewiele wspólnego (zintegrowana na siłę Europa to przy tym pikuś!). Różne kultury i języki zostały wrzucone do jednego wora i przewiązane czerwoną flagą. Środkowoazjatyckie pustynie, gruzińskie palmy, kazachstańskie stepy, bezkresna Syberia... Dobrze, że takie miejsca jak Chynalyg pozostają poza "odgórnymi" wydarzeniami. Fizycznie odizolowane od reszty świata, ze swoimi problemami, poza tym całym burdelem z pierwszych stron gazet i innych wiadomości. Żyją po swojemu od wieków i nie wydaje się, żeby coś mogło temu przeszkodzić.
Chynalyg
Wiatr nam trochę dokucza a chmur jest coraz więcej. Schodzimy z powrotem do wsi. A tam trochę niepoprawnych obrazków. Na środku drogi leży obłażący z mięsa barani łeb. Gdzie indziej kogut targa dziobem po ziemi brązową szmatę, która jeszcze niedawno, wypełniona mięsną zawartością, była prawdopodobnie jego koleżanką z podwórka. Gdzieś tam odrąbany kurzy łepek. A jeszcze dalej ruska ciężarówka forsuje strome wzniesienie. Wciąż nie jesteśmy pewni, czy znajdujemy się tu naprawdę, czy to jakiś sen. Na koniec naszego kaukaskiego wyjazdu trafiła nam swojego rodzaju wisienka na torcie. I chociaż prawdziwych wisienek nie lubię, ściągam je i zjadam tort bez nich, to ta smakuje nam chyba najlepiej. Miejsce tak inne od tych wszystkich, które odwiedziliśmy, że jeszcze po powrocie do Polski nie wierzymy, że byliśmy tam naprawdę. W tym czasie jesteśmy tam prawdopodobnie jedynymi turystami.
W szponach mgły
Chcemy koniecznie zobaczyć zachód słońca, ale koło 17 chmury pokrywają całą osadę. Zrobiło się strasznie zimno i wilgotno, widoczność spadła do kilku metrów. Zawiedzeni siedzimy w domu, patrzymy przez okno, z którego nic teraz nie widać. Może chociaż ze wschodem się uda? W takich warunkach zmrok zapada szybko. Aura jest tak nieprzyjemna, że za nic w świecie nie chce się wystawić nogi z domu. Zwłaszcza, że nie jesteśmy przygotowani na temperatury rzędu kilku stopni powyżej zera. Wychodzę tylko na chwilę, żeby zobaczyć ciemność i posłuchać ciszy. Za życia jesteśmy w niebie, oddzieleni od świata gęstą i nieprzeniknioną warstwą chmur. Może jednak spadliśmy w jakąś przepaść po drodze i już nas nie ma? Noc jest tak zimna, że we wszystkim, co mamy, zalegamy w śpiwory. I pogrążamy się w otaczającej nas kompletnej ciemności...
Bujać w obłokach
Wschodu słońca też nie widać. Mgła dalej się utrzymuje. Idziemy spać dalej. Czerwona Niva podjedzie po nas o 10. A co będzie, jak się nie przejaśni? Jak w takich warunkach będziemy zjeżdżać tą morderczą trasą w dół? Na szczęście po dziewiątej widoczność jest już dobra a punktualnie o 10 pod dom zajeżdża nasza terenówka. Jeszcze obowiązkowy czaj, śniadanko, pożegnanie z gospodarzami i pora w dół. Bajkowe miejsce zostaje za nami. Trochę szkoda wyjeżdżać, bo może nigdy tu już nie trafimy, a może to miejsce straci kiedyś swój klimat i nie będzie już takie samo? Zapamiętamy je takim, jakie było, razem z widokami, wędrówką kilka wieków wstecz, odgłosem ciszy, gościną Sarkarowów, Ładą Nivą, odrąbanym kurzym łepkiem i bujaniem w obłokach. I wizytą w niebie jeszcze za życia!
O poranku
Xinaliq (teraz już mogę napisać w oryginale, bez obaw, że będzie nazywany "Ksinalikiem", "Kinalikiem" czy jeszcze inaczej) został za nami. Śmiało można polecić go wszystkim, którzy odwiedzają Azerbejdżan. Ceny noclegów nie są niskie, ale biorąc pod uwagę małą ilość turystów, ci, którzy przyjeżdżają, dostarczają dochodu gospodarzom na dłuższy czas. Od osoby płaciliśmy około 70 złotych, ze wszystkimi posiłkami. Dojazd z Guby to koszt rzędu 170-200 złotych za samochód (przy przejeździe tam i tego samego dnia z powrotem), przy jeździe w jedną stronę i powrocie następnego dnia wyjdzie około 130-150 złotych za kurs. Do wspomnianej już Quby (czyli Guby, nie! Kuby) wracamy słuchając mrożących krew w żyłach opowieści o drodze i miejscach, które mijamy.
No to pa!
A jeżdżą po niej i w nocy, w kompletnej ciemności, i w zimę, w kompletnej białości... Z reguły dojeżdżają do celu. My też, daj Bóg, nie spadniemy - mówi kierowca. Czujemy się niepewnie, ale skoro wracamy na ziemię z gościny w niebie to może jednak się uda? Po godzinie (!) jazdy jesteśmy na miejscu. Tam, skąd wyruszyliśmy, na błotnistym placu przy hotelu o dumnej nazwie Xinaliq. I już umawiamy się na kolejny wyjazd, tuż po posiłku i krótkim odpoczynku. Przed nami wodospady w Lazie!!!

Brama orientu

Pożegnanie z Tbilisi
Z pozoru zwykły pociąg, pełno takich na szerokich torach. Ale bardziej wprawne oko już z zewnątrz dostrzeże, że coś jest nie tak. Zamiast dwudziestowagonowego tasiemca, jakim przyjechaliśmy z Batumi (i jakich większość na szerokich torach), przed nami ukazuje się złożony z zaledwie czterech wagonów ogryzek. To on, pospieszny Tbilisi-Baku, który będzie naszą bramą do orientu. Pokaże nam, że dwa zakaukaskie państwa, chociaż tak bliskie geograficznie i często w świecie nierozróżniane, są od siebie bardzo, ale to bardzo odmienne.
Wyjeżdża z gruzińskiej stolicy o 16:30, do Baku dojeżdża o poranku, po szesnastu godzinach jazdy. Jak na odległość niespełna 600 kilometrów, jaka dzieli te miasta, wynik niezbyt imponujący. Ale czy tak naprawdę dokądś się spieszymy? Czy nie potrzebujemy chociaż raz bezczynnie poleżeć, leniwie pogapić się w okno, przejrzeć przewodnik, douczyć się parę słów po rosyjsku czy wreszcie pójść wcześniej spać?
W pociągu Tbilisi-Baku
No to w drogę! Gruzińska stolica, z którą poczuliśmy jakąś więź emocjonalną i obiecaliśmy sobie nawzajem, że jeszcze się zobaczymy, pozostaje za nami. Przed nami natomiast nowe, nieznane. Pierwszy kontakt z Azerbejdżanem mieliśmy jeszcze w Warszawie, w ambasadzie - kontakt bardzo z resztą miły, bez tej całej napuszonej "urzędowości" i oficjalności charakterystycznej dla konsulatów, co kolejny raz nie potwierdziło obiegowej opinii krążącej po internecie (bo miało być strasznie i nieprzyjemnie). A jak będzie teraz? Czy te mrożące krew w żyłach historie o celnikach i pogranicznikach rodem z forów i blogów się potwierdzą? Czy będzie ktoś szukać nieistniejącego problemu?
Wagony kursujące między Tbilisi i Baku zostały w zeszłym roku zmodernizowane. Teraz pociąg jest błyszczący, wręcz sterylny i należy się do niego odnosić z należytym szacunkiem i czcią. Ciągle słychać krzyk prowodnicy, że czegoś nielzja (nie wolno). Nielzja stawiać nóg na grzejnik na korytarzu. Nielzja palić (tu akurat całe szczęście,bo przedsionki w wagonach na szerokich torach z reguły bywały białe od dymu), nielzja wrzucać papieru toaletowego do muszli. Nielzja ciągnąć za zamknięte drzwi (ale żeby się dowiedzieć, że są zamknięte trzeba przecież pociągnąć!), nielzja tego i tamtego... Dobrze, że nikt nie widział eksplozji mojej mocno gazowanej, słodziutkiej gruzińskiej oranżady, która zalała na czerwono cały przedział... W końcu z korytarza dochodzi głos wyprowadzonego z równowagi Gruzina, który na kolejną reprymendę prowodnicy stwierdza, że "u was to w ogóle niczego nielzja"! A co będzie jak rzeczywiście w Azerbejdżanie niczego nie wolno i stale będzie ktoś za nami chodził i nas pouczał?
Ostatnie chwile w Gruzji
W pociągu dominują miejscowi, tj. Gruzini i Azerowie. I wszędzie słychać język rosyjski - tak jak za Sajuza, uniwersalny język do komunikacji pomiędzy narodami ZSRR. Gruzini pomiędzy sobą praktycznie zawsze rozmawiają po gruzińsku. Słychać tylko te ich piękne, gardłowe H, niepodobne do żadnego innego dźwięku, jaki słyszałem w życiu. Ich sąsiedzi zza wschodniej granicy, co ciekawe, są dwujęzyczni nie tylko przy kontaktach z "obcymi", ale i pomiędzy sobą. W przedziale obok jedzie około czterdziestoletni Bakijczyk ze swoją rodziną. Wracają znad morza, z Batumi. Dwa zdania po azerbejdżańsku, pięć po rosyjsku. Przeważa ten drugi. Przy czym rozmawiają po rosyjsku swobodnie, praktycznie bez żadnego akcentu. Taka jest właśnie różnica. Azerbejdżan jest niewątpliwie krajem dwujęzycznym. Kształcenie, od podstawówki po studia odbywa się często po rosyjsku. Rosyjskojęzyczne szkoły uważane są za bardziej prestiżowe. Nawet w domach pomiędzy sobą rozmawia się po rosyjsku. W telewizji - rosyjskie i rosyjskojęzyczne programy. Ale mówimy tu o Baku. Im dalej od stolicy, im mniejsza mieścina, tym z językiem wielkiego brata gorzej. W barze w Gubie będziemy już korzystać z tłumaczy albo po prostu się nie dogadamy. Miasteczko dwudziestotysięczne, uczelni tam nie ma, kontaktu z Rosjanami też, szkoły jakieś są, ale ludzie ze stolicy zapewne by nie uznali ich za prestiżowe. Po co więc rosyjski? No właśnie. W Gruzji z kolei rosyjski ma teraz status języka obcego, tak, jak angielski czy każdy inny. Starsze pokolenie używa jeszcze rosyjskiego w miarę swobodnie do "kontaktów między narodami", młodzi, urodzeni tuż po rozpadzie ZSRR mieli jeszcze obowiązkowy rosyjski w szkole, ale już jako język obcy, do którego podchodzili bardziej lub mniej serio. A kiedy Misza Saakaszwili przyszedł do władzy w ogóle odwołał rosyjski i obecni nastolatkowie w ogóle już nie panimają.
W drogę!
Toczymy się niespiesznie po starych, zniszczonych torach, stopniowo pogrążając się w księżycowy krajobraz, jaki towarzyszył nam kilka dni temu podczas szalonej pogoni trzydziestoletnią Wołgą do klasztoru Dawid Garedża. Gruzińska granica mija szybko i miło. Życzono nam przyjemnej podróży i, dopóki pociąg rozkładowo stał jeszcze na stacji, wypuszczono na zewnątrz. Słońce chyli się ku zachodowi, pasażerowie niespiesznie przechadzają się po stacji, siedzą na torach razem z obsługą pociągu, policjantami, a nawet krowami. Tylko nasilający się wiatr zwiastuje nadejście czegoś nowego i nieznanego. Nowych reguł gry, do których jesteśmy powoli przygotowywani w tym pociągu. Nadeszła godzina zero, stawiamy ostatnie kroki na gruzińskiej ziemi, wracamy do przedziałów i ruszamy. Już nie ma odwrotu. Napięcie rośnie. Dostajemy do wypełnienia deklaracje celne. Czy naprawdę mamy tam spowiadać się z każdej złotówki, grosza, lari, tetri...?! Z każdej książki i gazety? Pociągiem trzęsie na wszystkie strony świata, wszystko pobazgrane, nieczytelne, aż wreszcie...
Pościel w pociągi
Stajemy! Jakaś prowincjonalna stacja. Alfabet się zmienił, czyli znak, że jesteśmy już TAM. Na sąsiednim torze przerażająca elektriczka, tak stara, z drewnianymi siedzeniami, oknami, że wydaje się, jakby cała była z drewna. Zapada. Pojawiają się pierwsi mundurowi. Pan starszy. Celnik. Zbiera deklaracje, rozgląda się i pyta, czy nie przewozimy materiałów niebezpiecznych. Nie mamy. Wychodzi. Już? Nie wiadomo. Przy sąsiednim przedziale jakieś problemy. Dołącza się prowodnica. Jakieś krzyki. Może ktoś rozlał gruzińską oranżadę na łóżko? Ale co u diabła obchodzi celników rozlana gruzińska oranżada? Nie, czyli o coś innego poszło. Do nas w międzyczasie przyszło dwóch pograniczników - jeden zebrał paszporty, drugi przyszedł "pogadać". I ku naszemu zaskoczeniu był miłą odskocznią od napiętej atmosfery, jaka towarzyszyła temu miejscu. Znajdujemy wspólny język w kwestii "kobiety i papieros". Dziewuszki w Azerbejdżanie z reguły nie palą i pan jest zawiedziony, że w Polsce często im się to zdarza. Jak się później okaże, rzadko też sięgają po alkohol. I że w Azerbejdżanie nie ma zwyczaju chodzenia "na piwo", zamiast tego chodzi się "na herbatę", ale o tym napiszę odrębną historię. Wychodzi na to, że jestem starszeje pokolienije, bo powiedziałem, że w Polsce młodzi rosyjskiego za bardzo nie znają i dlatego wszystko muszę tłumaczyć koleżankom. Za chwile chodzimy kolejno do przedziału prowodnic, w którym teraz urzędują pogranicznicy z naszymi paszportami. Robią nam piękne fotki do bazy danych i stawiają upragniony stempelek. A więc jesteśmy już oficjalnie w Azerbejdżanie!!! Uffff... Na korytarzu zamieszanie, wszyscy przeciskają się "na zdjęcie", pytam prowodnicy, czy jeszcze ktoś coś będzie nam sprawdzać. Nie, to wszystko. Zaraz rozdamy pościel. A więc udało się! Znowu nie potwierdziły się te horrory z internetu! Nikt na nas nie wrzeszczał, nie czytał naszych książek, nie robił problemów...
Pierwszy azerbejdżański czaj
Z niewielkim opóźnieniem pociąg rusza. Prowodnice rozdają obiecaną pościel z zastrzeżeniem, że o 7 rano wszyscy mają się obudzić, zdjąć pościel i zwrócić ją razem z foliowym workiem, w którym była zapakowana. Zawsze wykorzystywaliśmy go jako śmietnik (w poradzieckich wagonach nie ma śmietników w przedziałach, jest tylko jeden ogólny, na korytarzu), a tu proszę, dopominają się o kawałek rozdartego, foliowego śmiecia. I ta pobudka na dwie godziny przed przyjazdem...O ile w Gruzji życie toczyło się jakby samoistnie, bez sztywnych reguł, zakazów i nakazów (takie odnieśliśmy wrażenie), tutaj będziemy często instruowani co można, a czego nielzja. Tak, jak w pociągu. Z góry spoglądać będą na nas kamery. W wagonie, w metrze, na ulicy, na każdym kroku. Ale po chwili znowu jesteśmy mile zaskoczeni. Rozpakowana pościel nie dość, że była w nienagannym stanie (w przeciwieństwie do wielu ukraińskich pociągów, gdzie nadawała się tylko, żeby wrzucić ją pod łóżko), to cała była w pociągi. Różne suweniry z motywami kolejowymi widywałem, ale pościel pierwszy raz... Zamawiamy herbatę, a wraz z nią przyniesiono nam garść cukierków. Królowały raczki, znane z dzieciństwa z babcinego stołu... Do herbaty nie przyniesiono łyżeczek, toteż kostki cukru mieszamy scyzorykiem, nie wiedząc jeszcze o tym, jak w tym kraju pije się czaj. Za oknem już kompletna ciemność, księżycowe krajobrazy chowają się przed nami do rana.
Pobudka na pustyni
Zamykamy drzwi, żeby nie kusić losu, i świętujemy nasz wjazd do Azerbejdżanu butelką pysznego gruzińskiego wina. Azerbejdżan, co prawda pod względem religii jest krajem islamskim, ale jest to islam w bardzo łagodnym wydaniu. Nie ma pogardy dla alkoholu, można go swobodnie kupić w sklepach, nawet na prowincji na półkach stał importowany z Polski Sobieski. Nie szerzy się religijny fanatyzm. Nikt nie zawija kobiet po czubek głowy, tylko pojedyncze osoby chodzą w ten sposób po ulicy. Na prowincji często będą przyglądać się krótkim spodenkom, a w Baku nic nikogo już nie dziwi. Ale o tym w kolejnych opowieściach. Gdzieś w środku nocy niespodziewanie przyspieszamy do setki. A potem znowu trzydzieści...
U celu podróży
I taki właśnie będzie Azerbejdżan. Z jednej strony stresujący, czasami denerwujący i niezrozumiały. Z drugiej - pełen miłych niespodzianek. Kraj kontrastów. Taka mieszanka orientu, europejskości i "radzieckości". Ale taki to już los miejsca położonego na granicy trzech cywilizacji, z których każda miała w historii coś do powiedzenia. Nad ranem, po przymusowej pobudce, niespiesznie toczymy się przez żółto-szare pustynne wzgórza. Z prawej strony towarzyszy nam wiernie Morze Kaspijskie z wystającymi co jakiś czas wieżami wiertniczymi. Z tym właśnie kojarzy się Azerbejdżan: ropa i gaz.
Baku o zachodzie słońca
A z czym kojarzy się to miejsce? Stolica z pewnością przypomina "Przedwiośnie" Żeromskiego. Tam też było Baku. W ostatnich latach kojarzy się też Eurowizją, na której Azerbejdżan odnosi sukcesy (i to zasłużone), i której finał w zeszłym roku odbywał się właśnie w stolicy. A co poza tym? Wśród Polaków to jednak słabo znany kraj, do tej pory czekający na odkrycie i popularyzację. A my tymczasem okrążamy Baku i o 9:10 meldujemy się przy peronie stołecznego dworca. Witamy w kraju ogni!