sobota, 5 października 2013

Podniebna cywilizacja

Chynalyg
W oryginale nazywa się Xinaliq. Wymawia się Chynalyg. Położona jest na wysokości około 2200 metrów nad poziomem morza. Zamieszkuje ją ludność, która przez wiele wieków odcięta była od innych cywilizacji przez otaczające góry. Do dzisiaj zachowano tam nawet swój język, nie podobny do żadnego innego na świecie. W 2006 roku zbudowano do Chynalyku asfaltową drogę i wyprawa tam nie przypomina już całodziennej walki o przetrwanie, ale i nowa trasa, piekielnie niebezpieczna i porażająco piękna zarazem odbiera czasami życie nieostrożnym kierowcom. W ostatnim czasie do osady zaczęli przybywać turyści. Jeszcze nieliczni, może kilku(nastu) w ciągu miesiąca...
Czerwona Łada Niva
Niezłomna terenowa Łada Niva oczekuje na nas pod hotelem Chynalyg w Gubie. My zdążyliśmy zjeść śniadanie, nasz kierowca pograć z kolegami w szaszki i, obowiązkowo, wypić herbatę. Jesteśmy gotowi fizycznie i przygotowani psychicznie. Pierwsze kilometry za Gubą są tak zwyczajne, że tylko bardzo żwawe tempo, z jakim podskakuje na zakrętach nasza terenówka, nie pozwala nam zasnąć. No, i może te okropne wibracje pod siedzeniem, które przez całą trasę wymasują tyłek do tego stopnia, że żadne fotele w Wizzairze niestraszne już będą! Aż tu nagle, zza któregoś z kolei zakrętu... nie! Na szczęście nie samochód na czołowe zderzenie! Zza któregoś zakrętu wyłaniają się góry. I powoli stajemy się ich podwładnymi, teraz to Kaukaz podyktuje nam warunki, które albo spełnimy, albo na zawsze staniemy się jego więźniami. W pewnym momencie wjeżdżamy do wąskiego wąwozu. Ledwie mieści się w nim droga i rwąca rzeka, przez którą jeszcze musimy przejechać.
Droga przez wąwóz
Wokół nas pionowe ściany, tak wysokie, że wjeżdżając pomiędzy nie pogrążamy się w ciemność. Ostry zakręt w lewo, rzeka, ostry zakręt w prawo i stromo pod górę. Teraz Niva pokaże, co potrafi! Kierowca zna trasę jak własną kieszeń i jeździ po niej "od zawsze", także pomaga nam tylko wiara w to, że "wie, co robi". GPS pokazuje już prawie 2000 metrów. Zakręty niemal o 360 stopni. Droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. Ktoś musi zjechać i poczekać. Kilkanaście centymetrów obok przepaść, której dna nawet nie widać. Po drugiej stronie ślad starej drogi do Chynalyku. Od samego patrzenia przechodzą dreszcze a ręce stają się zimne. Jak można było tam w ogóle jeździć?!
Droga Guba - Chynalyg
Nową trasę otworzył niespełna 10 lat temu stary Alijew i osobiście odwiedził podniebną cywilizację. Jednak i ta droga ma w swojej krótkiej historii wiele ofiar. Tu pijany kierowca zjechał z drogi i wpadł w przepaść. Tam samochód zamiast skręcić razem z drogą - pofrunął (!) prosto. Zginęli wszyscy a wrak leży na dole do teraz, bo nawet nie da się go wyciągnąć. I taką historię ma wiele miejsc na tej trasie... Każdy zakręt przyprawia o szybsze bicie serca. Kiedy nawet nasz rajdowiec zwalnia do 20-30 km/h nie ulega wątpliwości, że nie ma zabawy. Krótka prosta, dobra widoczność, chwila wytchnienia. I znowu. Ze zgrzytem wciśnięta dwójka, silnik wyje. Zakręt o 360 stopni, widoczność drogi zerowa, na wprost przepaść, a co czai się za zakrętem - nie wiadomo. Zasłania góra. Stop! Samochód! Mijamy się na szerokość lusterek. Udało się... I tak w kółko przez kilkadziesiąt minut.
Droga Guba - Chynalyg
W końcu stromy zjazd i długa prosta po równym terenie. Rozpędzamy się prawie do setki a wibrator pod siedzeniem znów daje się we znaki. Na deser jeszcze kilka niebezpiecznych łuków, stromy podjazd pod górę i jesteśmy. Wokół nas podniebna kraina otoczona z każdej strony potężnymi szczytami Kaukazu.
Oto XINALIQ! Pomimo tego, że dojeżdżamy żywi, znajdujemy się w innym świecie. Powietrze poraża swoją czystością. Od czasu do czasu zaleci trochę obornikiem, ale wszystkie śmierdzące kominy, fabryki, lepkie plamy ropy zostawiliśmy daleko, daleko w dole. Gdyby nie stojące tu i ówdzie Łady Nivy (takie, jak nasza, niezawodny pojazd na kaukaskie szlaki) i wszechobecne anteny satelitarne, można by poczuć się jak kilka wieków temu. Tak naprawdę niewiele się tu zmieniło przez stulecia. Izolacja od świata zewnętrznego nauczyła miejscowych być samowystarczalnymi. Owszem, jest sklep, co jakiś czas przyjeżdża dostawa "z dołu", ale każdy umie też zadbać o siebie. Ludzie mieszkają tu od pokoleń. Mało kto wyjeżdża, a jak wyjeżdża to prędzej czy później wróci.
Droga Guba - Chynalyg
Zamieszkujemy na skraju wsi w domu państwa Serkerowów. Na ścianie pokoju, w którym zamieszkamy, dumnie wiszą państwowe dyplomy przyznane Rachmanowi i jego żonie Gulbahar za prowadzenie działalności turystycznej. Na szafce leży księga gości, w której znajdujemy nawet jakiś wpis z Polski. My zajmujemy ostatnią wolną stronę. Poprzedni goście byli tu przed miesiącem także, jak widać, masowa turystyka jeszcze tu (na szczęście) nie dotarła. Rachman, nasz gospodarz, mówi trochę po rosyjsku. Jest bardzo ciekawy zdjęć, jakie zrobiliśmy, książek, przewodników, jakie mamy ze sobą - przegląda je dokładnie i opowiada o znajomych ludziach i miejscach, które są tam na zdjęciu (Wojciech Górecki, "Planeta Kaukaz"). Mówi, że piszą o nim w internecie i fajnie byłoby, gdybyśmy i my wspomnieli w kilku słowach o jego rodzinie. Na dowód tego woła swojego syna i razem wyszukują przez internet w komórce stronę, na której zagraniczni turyści wspominają o nich (http://www.hectic.net/2011/06/25/xinaliq/). Gulbahar, jego żona, po rosyjsku nie mówi ani słowa, ale i ona jest bardzo pozytywna i otwarta na ludzi, pomimo tego, że nijak nie możemy się dogadać.
Z naszymi gospodarzami
Nasz spacer po wsi przyciąga uwagę przede wszystkim dzieciaków, ale i starszych panów siedzących leniwie pod domem kultury. Grupki facetów siedzących godzinami przy papierosie i herbacie, często w towarzystwie jakiejś gry planszowej, są bardzo częstym widokiem nie tylko tu, ale i w całym Azerbejdżanie. Krążymy niespiesznie pomiędzy domami, często chodząc nawet po ich dachach (sposób zabudowy przypomina nieco schody - przechodząc obok jednego domu idziemy jednocześnie po dachu posesji znajdującej się poniżej). Trochę to dziwne uczucie, ale po kilku dachach przywykamy. Włazimy na jakaś górę, gdzie pasterze wyprowadzają owce i spoglądamy na osadę z oddali. Dalsze górskie wędrówki są niewskazane, i to nie tylko z powodu mojej niechęci do chodzenia po górach, ale stacjonującej w budynku na horyzoncie straży granicznej. Jesteśmy bowiem w strefie przygranicznej, z drugiej strony gór leży rosyjski Dagestan - miejsce niepokorne i niespokojne.
Nieopodal Chynalygu
A my możemy w końcu przysiąść na tyłku, na odludnej polanie, według GPSu 2300 metrów powyżej morza i, do końca nie wierząc, że jesteśmy tam, gdzie jesteśmy i że to nie jest jakiś film, pogrążyć się myślami w otaczających nas górach. Słychać tylko wiatr. Wraz z nim nadciągają chmury, przemykają tuż nad naszymi głowami. Bujamy w obłokach nie tylko w przenośni, ale i dosłownie... Nic dziwnego, że na Kaukaz zachorowało tylu rosyjskich poetów i pisarzy. Wyobrażam sobie, co widział Lermontow, Puszkin czy Tołstoj - chyba przyda się mała powtórka z literatury, żeby na nowo to wszystko odczytać!
Stromo pod górę
I pomyśleć, że te wszystkie egzotyczne miejsca, kilka wieków opierające się rusyfikacji, znalazły się w granicach jednego, olbrzymiego państwa. Miejsca tak odmienne, że w zasadzie mające ze sobą niewiele wspólnego (zintegrowana na siłę Europa to przy tym pikuś!). Różne kultury i języki zostały wrzucone do jednego wora i przewiązane czerwoną flagą. Środkowoazjatyckie pustynie, gruzińskie palmy, kazachstańskie stepy, bezkresna Syberia... Dobrze, że takie miejsca jak Chynalyg pozostają poza "odgórnymi" wydarzeniami. Fizycznie odizolowane od reszty świata, ze swoimi problemami, poza tym całym burdelem z pierwszych stron gazet i innych wiadomości. Żyją po swojemu od wieków i nie wydaje się, żeby coś mogło temu przeszkodzić.
Chynalyg
Wiatr nam trochę dokucza a chmur jest coraz więcej. Schodzimy z powrotem do wsi. A tam trochę niepoprawnych obrazków. Na środku drogi leży obłażący z mięsa barani łeb. Gdzie indziej kogut targa dziobem po ziemi brązową szmatę, która jeszcze niedawno, wypełniona mięsną zawartością, była prawdopodobnie jego koleżanką z podwórka. Gdzieś tam odrąbany kurzy łepek. A jeszcze dalej ruska ciężarówka forsuje strome wzniesienie. Wciąż nie jesteśmy pewni, czy znajdujemy się tu naprawdę, czy to jakiś sen. Na koniec naszego kaukaskiego wyjazdu trafiła nam swojego rodzaju wisienka na torcie. I chociaż prawdziwych wisienek nie lubię, ściągam je i zjadam tort bez nich, to ta smakuje nam chyba najlepiej. Miejsce tak inne od tych wszystkich, które odwiedziliśmy, że jeszcze po powrocie do Polski nie wierzymy, że byliśmy tam naprawdę. W tym czasie jesteśmy tam prawdopodobnie jedynymi turystami.
W szponach mgły
Chcemy koniecznie zobaczyć zachód słońca, ale koło 17 chmury pokrywają całą osadę. Zrobiło się strasznie zimno i wilgotno, widoczność spadła do kilku metrów. Zawiedzeni siedzimy w domu, patrzymy przez okno, z którego nic teraz nie widać. Może chociaż ze wschodem się uda? W takich warunkach zmrok zapada szybko. Aura jest tak nieprzyjemna, że za nic w świecie nie chce się wystawić nogi z domu. Zwłaszcza, że nie jesteśmy przygotowani na temperatury rzędu kilku stopni powyżej zera. Wychodzę tylko na chwilę, żeby zobaczyć ciemność i posłuchać ciszy. Za życia jesteśmy w niebie, oddzieleni od świata gęstą i nieprzeniknioną warstwą chmur. Może jednak spadliśmy w jakąś przepaść po drodze i już nas nie ma? Noc jest tak zimna, że we wszystkim, co mamy, zalegamy w śpiwory. I pogrążamy się w otaczającej nas kompletnej ciemności...
Bujać w obłokach
Wschodu słońca też nie widać. Mgła dalej się utrzymuje. Idziemy spać dalej. Czerwona Niva podjedzie po nas o 10. A co będzie, jak się nie przejaśni? Jak w takich warunkach będziemy zjeżdżać tą morderczą trasą w dół? Na szczęście po dziewiątej widoczność jest już dobra a punktualnie o 10 pod dom zajeżdża nasza terenówka. Jeszcze obowiązkowy czaj, śniadanko, pożegnanie z gospodarzami i pora w dół. Bajkowe miejsce zostaje za nami. Trochę szkoda wyjeżdżać, bo może nigdy tu już nie trafimy, a może to miejsce straci kiedyś swój klimat i nie będzie już takie samo? Zapamiętamy je takim, jakie było, razem z widokami, wędrówką kilka wieków wstecz, odgłosem ciszy, gościną Sarkarowów, Ładą Nivą, odrąbanym kurzym łepkiem i bujaniem w obłokach. I wizytą w niebie jeszcze za życia!
O poranku
Xinaliq (teraz już mogę napisać w oryginale, bez obaw, że będzie nazywany "Ksinalikiem", "Kinalikiem" czy jeszcze inaczej) został za nami. Śmiało można polecić go wszystkim, którzy odwiedzają Azerbejdżan. Ceny noclegów nie są niskie, ale biorąc pod uwagę małą ilość turystów, ci, którzy przyjeżdżają, dostarczają dochodu gospodarzom na dłuższy czas. Od osoby płaciliśmy około 70 złotych, ze wszystkimi posiłkami. Dojazd z Guby to koszt rzędu 170-200 złotych za samochód (przy przejeździe tam i tego samego dnia z powrotem), przy jeździe w jedną stronę i powrocie następnego dnia wyjdzie około 130-150 złotych za kurs. Do wspomnianej już Quby (czyli Guby, nie! Kuby) wracamy słuchając mrożących krew w żyłach opowieści o drodze i miejscach, które mijamy.
No to pa!
A jeżdżą po niej i w nocy, w kompletnej ciemności, i w zimę, w kompletnej białości... Z reguły dojeżdżają do celu. My też, daj Bóg, nie spadniemy - mówi kierowca. Czujemy się niepewnie, ale skoro wracamy na ziemię z gościny w niebie to może jednak się uda? Po godzinie (!) jazdy jesteśmy na miejscu. Tam, skąd wyruszyliśmy, na błotnistym placu przy hotelu o dumnej nazwie Xinaliq. I już umawiamy się na kolejny wyjazd, tuż po posiłku i krótkim odpoczynku. Przed nami wodospady w Lazie!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz