niedziela, 30 grudnia 2018

W podziemiach kryminalnej Odessy

Sekretny garaż, sekretna studzienka kanalizacyjna czy sekretna szafa, za którą kryje się wejście do jeszcze bardziej sekretnych labiryntów. Wreszcie sekretne linie metra z równie sekretnymi, niewidzialnymi dla zwykłych śmiertelników stacjami, które w razie atomowej wojny wyprowadzą "elity" w bezpieczne miejsce, wiele kilometrów od grożącego im niebezpieczeństwa. Nie da się ukryć, że czasy minione, ze swoją obsesją na punkcie "sekretności" i zagrażających jej wszechobecnych szpiegów, wzmagały wyobraźnię. Co urosło do miana legendy, a co okazało się prawdą często nie zdołamy się dowiedzieć. Jednak historia pewnego obskurnego garażu w cieszącej się złą sławą dzielnicy Odessy z pewnością zasługuje na chwilę uwagi.

Latem w Odessie bywa gorąco. Tak gorąco, że bez ochronnego parasola na czarnomorskiej plaży ciężko wytrzymać. Ulice na szczęście są z reguły otoczone wiekowymi drzewami, które również skutecznie ochronią nas przed słonecznym udarem. Po mieście spaceruje się bardzo przyjemnie. Kiedy jednak wrażeń nam mało, możemy udać się 25 metrów pod ziemię - na wycieczkę do odesskich katakumb. Trwająca około 3 godziny wyprawa rozpoczyna się dwa razy dziennie przy niepozornym garażu, zupełnie niedaleko od centrum miasta...
Mołdawanka to sporej wielkości dzielnica, ciesząca się podobną sławą co kiedyś toruńska Dębowa Góra, Winnica, czy po części Bydgoskie Przedmieście. Nie ma tu wystawnych willi i eleganckich centrów handlowych, a nowe budownictwo zaczęło pojawiać się dopiero w ostatnich latach. Parterowe lepianki, jakie dały początek tej dzielnicy z reguły nie dotrwały do dzisiejszych czasów. Dominują urodziwe niegdyś, teraz już bardzo zeszpecone zębem czasu i ludzką ręką kamienice i różne blaszane lub (do)murowane potworki. Z najobskurniejszej nawet ruiny zwisa jednak klimatyzator ze skapującą po kropelce wodą. Na dziurawych chodnikach ze sterczącymi krawężnikami musimy zachować ostrożność, by szybko nie zmienić swojej pozycji na horyzontalną. Radzieckich wołg i ład jest coraz mniej, przydomowe podjazdy zapełniają używane niemieckie samochody kupione z Polski razem z tablicami rejestracyjnymi.
W dzień uroku temu miejscu dodaje dużo zieleni. Wszechobecne drzewa, których nie kazał jeszcze wyrąbać w pień miejscowy wydział zieleni, kwitnące kwiaty - niekiedy ogromne malwy przewyższają swoimi rozmiarami samych przechodniów. I zapach. Zapach tej przyrody rosnącej obficie w przydomowych ogrodach a nawet wprost na ulicy. Czy nasze wielotysięczne (konkretnie - w Odessie zamieszkuje około miliona osób) miasta w okolicy swoich centrów potrafią jeszcze pachnieć?
Po zmroku sytuacja wygląda zgoła odmiennie. Ulice pustoszeją, tramwaje znikają jeszcze przed 22. Kiedy idziemy piechotą przez pogrążoną w ciemności Mołdawankę do głowy przychodzą raczej te mroczne momenty z jej życia. Odessa, jako miasto portowe i przygraniczne, przez wiele dziesięcioleci żyła z przemytu. I nie tylko przemytu, miasto przyciągało licznych typów spod ciemnej gwiazdy zajmujących się sutenerstwem, wymuszeniami, zabójstwami... Wiele z tych wydarzeń przeszło już do historii, ale do tej pory Odessa cieszy się raczej złą sławą. Można nawet zapisać się na wycieczkę pod tytułem "Kryminalna Odessa".
My tymczasem zajrzymy do garażu przy ulicy Razumowskiej 33. Jednak zamiast czarnej wołgi znajdziemy tam strome schody. Dalej widać już tylko ciemność, dlatego wszyscy wchodzący do środka wyposażani są jeszcze na powierzchni w kask i zestaw latarek. Całkiem spory tłum żądnych wrażeń turystów zostaje podzielony na kilkunastoosobowe grupy, każda pod opieką dwóch przewodników. Jeden z przodu, który opowiada i drugi z tyłu, który pilnuje. Nie dlatego, że weszliśmy właśnie do sekretnego obiektu z czasów zimnej wojny. Przewodnicy utworzonego przed kilku laty Muzeum Tajemnic Podziemnej Odessy z dużą rezerwą i humorem podchodzą do wymysłów minionej epoki, omawiając naścienne gazetki instruujące obywateli co zrobić, gdy jadąc UAZem lub siedząc przy piwie zobaczymy spadającą bombę, być może nawet atomową, a już na pewno amerykańską. Taka opieka wynika z faktu, że wchodzimy do systemu katakumb, które łącznie mają nawet ponad dwa tysiące kilometrów długości i wszelkie "zboczenia" z trasy wycieczki oznaczać będą w najlepszym wypadku wielogodzinną akcję poszukiwawczą, w najgorszym - pozostaniem wycieczkowicza na zawsze w odmętach odesskich podziemi. 
A skąd one się tam w ogóle wzięły? Otóż pod miastem znajdują się pokaźne złoża wapienia. Przy jego wydobyciu podczas budowy miasta (zwłaszcza w XIX wieku) powstała sieć korytarzy, którymi, jak twierdzą przewodnicy, można dojść nawet w rejon Rumunii i Mołdawii. Po przemysłowym epizodzie tych miejsc zaczęły one służyć zupełnie innym celom. A jakim? Temu poświęcone są ekspozycje w różnych częściach podziemnego labiryntu. Sieć korytarzy łączących różne punkty coraz większego, rozwijającego się miasta, wykorzystali przede wszystkim przestępcy - do tego by schować siebie lub przemycane własnymi rękoma towary. Nikt nie znał sieci labiryntów tak dobrze jak oni, carscy jeszcze policjanci prędzej sami tam przepadli niż znaleźli uciekającego przestępcę. Z resztą nie tylko towary tam przechowywano. Był czas, że w mieście handlowano również ludźmi, a zwłaszcza - kobietami. Porwane do niewoli mołodyje dziewuszki również trzymano w podziemiach. Produkowano i przechowywano też nielegalny alkohol. A w czasie wojny walczono z okupantem, niezależnie od tego, co działo się na powierzchni ziemi.
W powojennej rzeczywistości, kiedy wojnę "gorącą" zamieniła ta "zimna", część podziemi została wykorzystana jako schron. Dla niepoznaki wejście zabudowano niepozornym blaszanym garażem. Niektóre pomieszczenia zostały wzmocnione i wyposażone w niezbędną infrastrukturę. Po drodze mijamy składy masek gazowych, propagandowe i zachęcające do czujności gazetki poświęcone obronie cywilnej, amerykańskiej stonce ziemniaczanej, czy walce ze zgniłym Zachodem. Słowem - stara, radziecka propaganda, która na Ukrainie przechodzi już do historii i traktowana jest jako dziwactwo lat minionych.
Uwaga, woda! Uwaga, nisko! ostrzegają rozmieszczone tu i ówdzie piktogramy. Rzeczywiście, miejscami przechodzimy wąskim pomostem, mijając tuż przy swoich nogach zalaną wodą nieckę. Trzeba uważnie przyświecać latarką, nie tylko dla własnego bezpieczeństwa, ale i dlatego, by nie przeoczyć różnych ciekawych i mrocznych zarazem miejsc. Idziemy na samym końcu, rozmawiając z "tylnym" przewodnikiem, który, jak wielu mężczyzn koło 50-tki, w dawnych czasach służył na terenie Polski. Co rusz pokazuje nam różne ciekawostki. Mijamy zaimprowizowaną rękę zamurowanej w ścianie niewiasty. Taką plastikową, ale i prawdziwe tu znajdowano podczas eksploracji podziemi. Gdzieś w tle majaczą zakratowane, ponure pomieszczenia, idealnie nadające się na sale tortur z filmu grozy. Na rozdrożu nabazgrane ołówkiem oznaczenia z lat 50-tych minionego wieku. To badacze podziemi oznaczali w ten sposób trasę, by zdołać potem wrócić do punktu wyjścia. 
Niektóre miejsca przypominają do złudzenia nietknięte ludzką ręką jaskinie. Inne - wyrobiska kopalni. Jeszcze inne, te najbardziej zaadaptowane, kojarzą się z porzuconymi tajnymi laboratoriami czy innymi miejscami, o których zwykły śmiertelnik nie miał prawa się dowiedzieć. Wyobraźnia zaczyna działać. W jednym z pomieszczeń zostajemy poddani testowi ciszy i ciemności - możemy zobaczyć, jak czuły się osoby, które samotnie zapuszczały się w odesskie podziemia. Po zgaszeniu latarek nie widzimy nawet końca własnego nosa. Tak idealną, niczym nie zmąconą ciszę "słyszeliśmy" ostatnio nad brzegiem martwego Morza Aralskiego, dopóki nie zerwał się wiatr. Teraz rolę wiatru pełni senior chińskiej grupy turystów, który soczyście charknąwszy przerywa ten niepokojący stan izolacji od wszelkich zewnętrznych dźwięków i bodźców wzrokowych. Zapalamy latarki.
Tymczasem w którejś z następnych sal zostajemy gęsto usadzeni przy, jak się okazuje po doświetleniu, solidnym, długim stole. Pojawiają się pierniki tak pyszne, że rywalizować z nimi mogą tylko nasze, toruńskie. Do tego termos z równie pyszną herbatą, którą w plecaku dźwigał nasz tylny przewodnik. I dwie butelki: z owocową nalewką, jak to powiedzieli - dla pań i druga, dla panów, o zawartości co najmniej zastanawiającej. Ogromna przezroczysta butla wypełniona jest cieczą o kolorze i konsystencji brudnej wody a w środku pływa pełno... petów?! Przy kilku świecach i małych latarkach ciężko dojrzeć. Nalewki z papierosów jeszcze nie piłem i jako zagorzały przeciwnik palenia chyba nie powinienem próbować, a poprosić o napój dla kobiet też jakoś nie bardzo. Pada więc nieśmiertelne pytanie, jakiego uczę na pierwszej lekcji rosyjskiego: szto eta?! Chrzanówka. Kamień z serca. Dobra!
Po blisko trzech godzinach zabawy wycieczka dobiega końca. Zdajemy ekwipunek, wychodzimy z garażu, temperatura rośnie o jakieś 15 stopni. 250 hrywien (około 30 złotych) to zdecydowanie dobra cena. O odesskich katakumbach wiadomo od dawna, jednak podczas poprzedniej wizyty w tym regionie (2009 rok) turystów wożono jedynie do wioski Nierubajskoje koło Odessy. Tam też można zwiedzić podziemia, które są połączone z muzeum poświęconym walce w II wojnie światowej. Jednak były one dużo mniejsze a opieka przewodnika była niestety trochę w stylu radzieckim, czyli polegała na beznamiętnym recytowaniu wyuczonych regułek, bez pasji i prób zainteresowania zwiedzających. Od kilku lat (bodajże od 2012 roku) działa natomiast podziemne muzeum na Mołdawance, które można polecić bez cienia wątpliwości a zapał i pomysłowość przewodników są naprawdę godne pochwały. Wycieczki standardowo odbywają się po rosyjsku (z tymi cudnymi, odesskimi regionalizmami), można też zamówić za sporą dopłatą 4-osobową wyprawę po angielsku. Warto wcześniej rezerwować bilety (my kontaktowaliśmy się z nimi przez Facebooka) bo może być całkiem spora kolejka chętnych do zwiedzania (http://catacombs.od.ua/, https://www.facebook.com/odessakatakomby/).
Tej współczesnej, kryminalnej Odessy obawiać się nie musimy. Nie trzeba przecież biegać w pojedynkę po nocnej Mołdawance czy betonowych osiedlach na obrzeżach miasta. Na zatłoczonym bazarze "Priwoz" czy wypełnionym do granic niemożliwości tramwaju linii 5 zachowujemy zasady ostrożności, które nie różnią niczym od innych zatłoczonych miejsc. Ten historyczny "kryminał" jest po prostu rozpoznawalną cechą miasta, oprócz tematycznych wycieczek możemy nawet przysiąść na piwo w knajpce stylizowanej na czasy Ala Capone czy wybrać się do niewielkiego Muzeum Przemytu (Muziej Kontrabandy). Jak to mówią - nie taki diabeł straszny, jak go malują! :)


Schron nr 56442, czyli "zawartość" garażu na Razumowskiej 33
Ponure labirynty podziemnej Odessy
Trochę jak w kopalni!
Naścienne "notatki" odkrywców i sprzęt do eksploracji podziemi
Uwaga, woda!
Bez latarki przepadamy bez wieści...
Byle tu nie pobłądzić...
Pamiątki z czasów wojennych
Podziemna ekspozycja
W podziemiach pędzono też bimber, a jakże!
Centrum dowodzenia z czasów wojennych
Wyciągnijcie mnie!
Katakumby we wsi Nierubajskoje koło Odessy
Muzeum Przemytu w centrum Odessy

niedziela, 5 sierpnia 2018

Na skrzyżowaniu Szampańskiej z Cabernet

- Weźcie sobie na pamiątkę! - puszcza kierownicę rozpędzonego Audi i podaje nam lekko sfatygowany niebieski banknot. Na drugiej stronie pięciorublówki z samozwańczej Republiki Naddniestrza widnieje ulica. Przy niej budynek tyraspolskiej fabryki wina, kilka drzew, przejeżdżające samochody. Na pierwszej stronie - wizerunek rosyjskiego generała Suworowa. Niepozorna weekendowa wycieczka do Mołdawii okazuje się pełną wrażeń wyprawą jakieś ćwierć wieku wstecz.

Odpicowany szynobus, który 4 razy w tygodniu przemierza trasę między Odessą i Kiszyniowem właśnie opuszcza Ukrainę i wjeżdża na terytorium samozwańczej republiki Naddniestrza. Kiedy Związek Radziecki upadał, mieszkańcy tego wąskiego pasa położonego wzdłuż ukraińskiej granicy powiedzieli głośne niet! i postanowili dalej trwać przy obumierającym kolosie. Dorobili się swojego rządu, symboli narodowych (ponoć używanych wspólnie z rosyjskimi) i waluty nazwanej, a jakże by inaczej, rublem. Ale rublem mołdawskim, tym z samochodami i drzewami. Nie wymienimy go w żadnym kantorze na świecie, bo skoro oficjalnie nie ma kraju to i jego waluta w zasadzie nie istnieje. Językiem państwowym jest rosyjski, w kraju stacjonuje rosyjska armia. - Dowody osobiste mają swoje, naddniestrzańskie, ale jak chcą jechać za granicę to przyjeżdżają do nas do Mołdawii i proszą o mołdawski paszport - mówi nasz kierowca. No bo kto puści ich przez granicę z paszportem nieistniejącego państwa?
Za oknem ponure, rozpadające się blokowiska Tyraspola - "stolicy" Naddniestrza. Po drodze jeszcze postój w Benderach z okazałą twierdzą na brzegu Dniestru i po chwili niezauważenie wjeżdżamy na teren właściwej Mołdawii. Odprawa graniczna czeka nas dopiero po przyjeździe, w budynku dworca. Wielkie kraciaste torby wypchane wszelkimi ukraińskimi dobrami przesuwają się coraz bliżej wyjściowych drzwi, siedząca naprzeciwko 50-letnia kobieta wkłada do paszportów towarzyszących jej nastolatków banknoty. Cholera, szykuje się ciekawa granica - może jak nie włożymy nic do paszportu to nas nie wpuszczą? Oskarżą o posiadanie nielegalnych laczków lub nadliczbowej pary skarpet?
Późnym wieczorem pociąg staje przy peronie kiszyniowskiego dworca. Pasażerowie z niewyobrażalną ilością bagażu dziarsko podążają do budynku dworca, my za nimi, wyobrażając sobie potworne szczegóły czekającej nas kontroli paszportowej i celnej. Marszem przechodzimy jedno pomieszczenie, skręcamy, mijamy drugie. Nic się nie dzieje. Czarne myśli wykupowania za dolary szczoteczki do zębów zamienia zupełnie inny pomysł: a co będzie, jak za chwilę razem z tym tłumem wyjdziemy na ulicę i okaże się, że w ogóle nikt nas nie sprawdzi, nie odnotuje naszego wjazdu i będziemy w Mołdawii jakby nielegalnie? Mijając dwa zakręty ktoś z nas zdążył nieśmiało wyartykułować te obawy i właśnie znajdujemy się razem z tłumem na przydworcowym placu. Wszyscy rozeszli się w mgnieniu oka a my, z paszportami w ręku, stoimy bezradnie pytając się nawzajem: i co teraz? Zawracamy na opustoszały już dworzec z nadzieją spotkania kogoś mundurowego, kto choćby spojrzeniem zalegalizuje nasz wjazd. Ale nie ma już nikogo! Od okienka w kasie odchodzi właśnie 50-letnia kobieta z paszportami chłopców (czyli to po to były te pieniądze...) a my, kupując powrotne bilety na niedzielę, dowiadujemy się od kasjerki, że absolutnie niczego nie przeoczyliśmy i żadnej kontroli paszportowej tu po prostu nie ma!
Zawiedzeni brakiem "pamiątkowego" stempelka i nie do końca przekonani czy rzeczywiście go w paszporcie być nie powinno udajemy się w stronę hotelu. Nie taki diabeł straszny jak to mówią - pomimo 23 na zegarku po ulicy wciąż kręcą się ludzie i to o dosyć przyjaznym usposobieniu, zupełnie niepodobni do przerażających, brudnych i bosych osobistości, jakie spoglądały na nas podczas nocnej przeprawy z bukaresztańskiego dworca kilka lat temu. Górujący nad skrzyżowaniem wielki betonowy klocek o dość specyficznej architekturze to cel naszej podróży. Przekraczając wrota hotelu Cosmos cofamy się w czasie o 25-30 lat. Kiedy w połowie lat 70-tych budowano ten hotel, miał być jednym z najlepszych w Mołdawii. Ale teraz widać, że czasy świetności ma już za sobą, światła palą się zaledwie w kilku pokojach, ponury hol jest całkowicie pusty. W barze pełnym dobrych trunków, którymi raczyli się  w minionej epoce wysoko postawieni dygnitarze, znudzona barmanka sama w swoim towarzystwie ogląda telewizor. Recepcjonistka na nasz widok podrywa się z fotela. Coś się wreszcie dzieje, ktoś przyszedł!
Miejsce na nocleg wybrałem świadomie. Miałem już okazje nocować w miejscach o standardzie epoki Gomułki (lub Breżniewa), natomiast nigdy nie poznałem standardu hotelu z lat 80-tych, i to takiego, który był kiedyś naj-naj. I oto on! Atmosfera dosyć ciężka i ponura, ale z drugiej strony o wiele przyjemniejsza od dominującej obecnie pseudo nowoczesnej ohydnej szpitalnej bieli i szarości. Ciemne meble i takaż okleina na drzwiach i ścianach stylizowana na drewno. Lodówka jeszcze radziecka z resztkami pożółkłej farby na sobie. Ale chłodzi, dziarsko pomrukując. Fakt o tyle ważny, że jest co chłodzić. Pomimo tego, że wyposażenie jest dosyć stare, to jednocześnie czyste i zadbane. Może więc tak właśnie nocowali zagraniczni goście w toruńskim Heliosie i Kosmosie w czasach, gdy wyjazd na zachód był nie lada zaszczytem i wyróżnieniem a zaparkowany pod hotelem Mercedes powszechnym obiektem zazdrości? Z zewnątrz hotel prezentuje się jednak dużo gorzej. Kiedy wychodzimy na taras wznieść toast za powodzenie mołdawskiej wycieczki, wszędzie dookoła widać sypiący się tynk i pordzewiałe żelastwo. Widok jest, owszem, ale nie przypomina raczej centrum 700-tysięcznego miasta tylko wizytę na warszawskim Ursynowie, poznańskim Piątkowie czy toruńskiej Skarpie. Z tą tylko różnicą, że u nas spomiędzy bloków nie wystają niedobudowane kilkunastopiętrowe budynki-widma, które stopniowo zaczyna przejmować przyroda.
O poranku mroczne oblicze naszej gostinicy znowu daje o sobie znać. Kiedy nie doczekujemy się równie ponurej i powolnej windy postanawiamy skorzystać z wyjścia ewakuacyjnego, czyli mówiąc prościej - schodów. Patrząc na stan klatki schodowej można być pewnym, że rzadko kto z niej korzysta, jednak najgorsze dopiero przed nami. Stopniowo zbliżamy się do źródła jakiegoś strasznego dźwięku. Jakby połączenie piły przecinającej metal z buczeniem wydobywającym się z podstacji elektrycznej. Niespodziewanie schody kończą się na pierwszym piętrze. Przed nami upiorne, obdrapane drzwi, za które obowiązuje zakaz wstępu, a już za nimi zakaz fotografowania (!), wiszą jeszcze inne groźnie brzmiące piktogramy, które niestety z pamięci zdążyły już ulecieć. To stąd wydobywa się ten przerażający dźwięk a po otwarciu tajemnych drzwi w nadziei ujrzenia dalszej części schodów ukazuje się widok przypominający piwnice z horrorów o psychopatycznych mordercach.
Brakuje jeszcze tylko rzeźnika, który złapie nas, pokroi i sprzeda na narządy. Cofamy się czym prędzej na ostatnie "normalne" piętro by przeprosić się z windą. Po wkroczeniu tamże wita nas pusty, ponury korytarz z obitymi skajem ławkami rodem ze szpitala epoki gierkowskiej. I ogromny, wyblakły napis: STOMATOLOG. Tego już za wiele, uciekliśmy od rzeźnika, by wpaść w ręce dentysty?! Winda nadjechała, kiedy poczuła się w wystarczającym stopniu przeproszona. Zjazd z 9 piętra na parter, z całą tą miotaniną, zajął kilkanaście minut. Wolę nie myśleć, jak w razie pożaru, kiedy z windy korzystać się zabrania, wszyscy hotelowi goście pobiegną schodami, a schody skończą się na pierwszym piętrze.
I owszem, po dotarciu na dół szukamy schodów, ale ich tam po prostu nie ma. Jest za to babcia i jej stoisko z pamiątkami w cenach, jakich nie powstydziłaby się Europa Zachodnia. Dziękujemy serdecznie i póki co pozostajemy bez magnesów (kupimy je później, trzykrotnie taniej).
Radosne i przemiłe dziewczyny z recepcji, które zorganizowały nam całą dzisiejszą wyprawę jeszcze zanim w ogóle wyruszyliśmy do Mołdawii, wołają, że jakby co to samochód już czeka. My tymczasem "zwiedzamy" jeszcze restauracyjną część hotelu. Czuwająca nad śniadaniem pani troszczy się, czy wszystko smakuje, przeprasza za chwilowy brak herbaty czy nie do końca jeszcze podgrzane bliny. Chyba motto ze strony internetowej hotelu (Przyjedziesz jako gość, pożegnamy się jako przyjaciele) naprawdę biorą tu sobie do serca i starają się, żeby ludzie przywieźli z Mołdawii, która nie jest przecież turystyczną potęgą, jak najlepsze wspomnienia. Na drzwiach restauracji widnieje grafik z lat minionych: w poniedziałki grali tu jazz, w środy przyjeżdżał didżej, w weekendy to w ogóle była rozpusta. Teraz nawet wyposażenia w sali zostało niewiele, tyle tylko, by zjeść śniadanie. A nad sąsiednim, zamkniętym na głucho pomieszczeniem, widnieje napis: KASYNO. Oj, działo się tu w latach minionych, działo...
Tymczasem starszy pan pakuje nas do swojego Audi 80, które ma już na karku ćwierć wieku. Kupił je całkiem niedawno. Nienagannie utrzymane, czyste, jeszcze z tych, które będą jeździły do końca świata i jeszcze dzień dłużej. Przejeżdżamy wielopasmowe kiszyniowskie ulice, co jakiś czas mijając budynki, które można by określić mianem zabytku. Z reguły nie mają więcej niż sto lat, ale jak na miejscowe warunki to całkiem niezły wynik. Czasem za oknem mignie też jakaś futurystyczna konstrukcja jeszcze z epoki radzieckiej. Taki jest właśnie Kiszyniów. Przeważa beton i blokowiska, skrywające niekiedy jakąś ciekawostkę, na której warto zatrzymać wzrok. Naszym celem jest jednak Cricova - położona niedaleko stolicy winiarnia z olbrzymim podziemnym kompleksem, w którym przechowywane są ich procentowe wyroby. To jedna z dwóch największych i najbardziej znanych mołdawskich winnic, obok Mileştii Mici, która położona jest nieco dalej od stolicy.
Podając sobie z rąk do rąk naddniestrzańską pięciorublówkę z samochodem na odwrocie zaciekawiamy się, jak wygląda tu sprawa języka. - W zasadzie wszyscy znają dwa języki - i mołdawski i rosyjski. Czasami jest tak, że dziennikarz w telewizji pyta po mołdawsku a człowiek odpowiada po rosyjsku. Albo na odwrót, i wszyscy się rozumieją! - dowiadujemy się. W odróżnieniu od Ukrainy, gdzie tego typu dwujęzyczność też jest na porządku dziennym, tu mamy do czynienia z dwoma zupełnie odmiennymi językami - język mołdawski to w zasadzie rumuński, a więc z rodziny języków romańskich, który do rosyjskiego jest podobny chyba tylko słowem da. Oficjalnie używa się języka mołdawskiego i w nim właśnie sporządzone są wszystkie napisy i informacje w przestrzeni publicznej. Wykorzystuje on alfabet łaciński, więc jeżeli ktoś nie zna cyrylicy to nie ma się czego obawiać przyjeżdżając do tego kraju. Ale praktyka pokazała, że niemal wszystkie napotkane osoby, niezależnie od wieku, posługują się również rosyjskim, chociaż nie jest już obowiązkowym przedmiotem w mołdawskich szkołach.
Mołdawia żyła, żyje i będzie żyć winem. Nie ma tu wiele surowców ani rozwiniętego przemysłu, kraj uważany jest za najbiedniejszy w Europie. Ale ze swojego wina słynęli w całym Związku Radzieckim. Teraz butelki z mołdawskimi trunkami można spotkać i na półkach polskich sklepów - choćby taka Dusza Monacha w charkterystycznym plecionym wdzianku. Mijając ciągnące się przez kilka kilometrów winnice dojeżdżamy do celu. Winna wycieczka nie należy do najtańszych (z degustacją około 120 złotych), ale, jak się zaraz okaże, będzie to warte tej ceny. W oczekiwaniu na "pociąg", który zabierze nas pod ziemię spotykamy wesołą grupkę Polaków, zasmuconych, że nie zdążyli zapisać się na degustację i będą musieli się zadowolić samą wycieczką. Pokazują nam za to swoje wjazdowe stemple z kiszyniowskiego lotniska, co tylko potwierdza nasze obawy co do braku kontroli. Ale mówi się trudno, poza tym właśnie podchodzi elegancki brodaty pan z sygnetem na palcu i zaprasza nas do "eliektropojezda", czyli meleksa z dwoma doczepionymi wagonikami.
W ekspresowym tempie z 35 stopniowego upału wjeżdżamy do podziemi. Coraz to głębiej i głębiej, w końcu temperatura spada do kilkunastu stopni. Cała wycieczka w krótkich spodenkach, niektórzy właśnie zaczynają pociągać nosem. Ciągnące się kilometrami (podobno długość korytarzy wynosi 120 kilometrów), służące niegdyś do wydobycia wapienia podziemia zostały wykorzystane do przechowywania butelek z pobliskiej fabryki wina. Szerokimi podziemnymi alejami mkniemy z zawrotną jak na meleksa prędkością, co jakiś czas mijając zaparkowane we wnękach... samochody. Ulice mają z resztą swoje nazwy - jest bulwar Szampański, jest ulica Sauvignon i Cabernet, wszystko w zależności od tego, co jest przechowywane w okolicy. Są wreszcie przejścia dla pieszych i znaki drogowe. A wszystko to na głębokości kilkudziesięciu metrów pod ziemią. Odwiedzamy leżakujące niczym przedszkolaki wina musujące, których zgodnie z prawem nie wolno nazywać szampanami (podobnie jak ormiańskiego koniaku koniakiem). Dowiadujemy się, dlaczego szyjki butelek od szampana są owinięte pazłotkiem i że jest specjalny zawód, który polega na przekręcaniu butelek z dojrzewającym szampanem i ustawianiu ich pod odpowiednim kątem.
Każdy krok tej wycieczki jest zorganizowany z godnym podziwu profesjonalizmem. Po chwili zostajemy dowiezieni do podziemnego kina, by obejrzeć z lampką szampana w dłoni krótki film o związkach Mołdawii z winem. Kolejnym etapem wycieczki są sale z kolekcją win - najstarsze okazy pochodzą z początku XX wieku. Dziesiątki tysięcy butelek. Zakurzone, z korkami pokrytymi już sporą warstwą pleśni. Nie można ich pić, i to nie dlatego, że są bezcenne. Jak się dowiedzieliśmy, wino nalane do butelki nadaje się do wypicia maksymalnie po pięciu latach, potem ma wartość już tylko kolekcjonerską. W sumie warto przejrzeć domowe zapasy, czy jakiś "okaz" chomikowany na wyjątkową okazję nie traci już powoli swoich wartości spożywczych ;) Część winoteki zarezerwowana jest dla znanych osobistości. Mogą oni złożyć tu do przechowywania swoją kolekcję i w dowolnym momencie zabrać jej część lub całość. Są zatem butelki Władimira Putina opatrzone rosyjską flagą, jest też kolekcja Donalda Tuska, przy której widnieje flaga niemiecka. Po wybuchu salwy śmiechu przewodnik w pośpiechu przestawia flagę na drugą stronę, pomimo zapewnień, że w zasadzie mogłaby zostać na starym miejscu. Pomyłka? A może to nasi dowcipni rodacy, którzy przeszli przed nami tą trasą?
My tymczasem przechodzimy przez sale degustacyjne. Jest sala, w której Jurij Gagarin zasiedział się do rana, jest sala podmorska, stylizowana na okręt podwodny. Jest wreszcie sala prezydencka i kominkowa - wszystko zadbane, eleganckie, wręcz luksusowe. Nam trafia się pierwsza z sal. Elegancki pan przynosi nam do zdegustowania szampana i trzy gatunki wina, jest też całkiem sensowna zakąska. Trunki bardzo dobre jakościowo i jednocześnie przystępne cenowo - w Polsce nie kupimy dobrego szampana czy wina za 10-15 złotych. Na Ukrainie te same butelki kosztowały już 2 razy więcej, natomiast w Polsce wyrobów Cricovej, póki co, nie spotkałem, przynajmniej w supermarketach. Po ponad dwóch godzinach pod ziemią kolejka wywozi nas na rozpaloną słońcem powierzchnię. Całość winnej wycieczki pozostaje ocenić na szóstkę z minusem - a minus tylko za to, że mogli dać nieco więcej czasu na degustację.
Niecałe 50 kilometrów od Cricovej położony jest klasztor w Starym Orcheju. To najsłynniejszy mołdawski zabytek - ten jeden spośród nielicznych. Wykuty w skale, na wysokim brzegu rzeki Reut, przypomina nieco gruzińskie skalne miasta. Jest dużo mniejszy i skromniejszy, ale położony bardzo malowniczo i naprawdę warto w to miejsce przyjechać. Docieramy tu wąską, gruntową drogą przy okazji zaopatrując się u babuszki w domowe wino. Poszczęściło nam się z kierowcą - nie błądzi, nie grzebie w nawigacji, zna tu każdy zakamarek i wie, jak podjechać, żeby się niepotrzebnie nie nachodzić. I jeszcze umie opowiedzieć o mijanych miejscach. Idealny wariant na zwiedzanie Mołdawii w taki sposób to 4 osoby - wypełniamy cały samochód i 50 euro, jakie kosztowała całodzienna przejażdżka, idealnie rozkłada się na wszystkich pasażerów. Komunikacją publiczną PONOĆ dałoby radę objechać te miejsca, ale nie od drzwi do drzwi, stracilibyśmy mnóstwo czasu na dojścia do przystanków i oczekiwanie na marszrutki, które jeżdżą kilka razy na dzień.
Atmosfera w Starym Orcheju bardzo przypomina rumuńską wieś. Za niewielką opłatą możemy zwiedzić tradycyjną chatę, a potem wspiąć się nieco wyżej, by odwiedzić cele skalnego klasztoru. Mieszkańcy Mołdawii, podobnie jak ich bracia-Rumuni, wyznają prawosławie, zatem zdecydowana większość świątyń w tym kraju to prawosławne cerkwie. Odwiedzamy jeszcze jedną taką świątynię, położoną nieopodal (nowego) Orcheju, kilkanaście kilometrów dalej na północ. Starym, gruzińskim zwyczajem musimy zrobić przerwę na toast. Zatrzymujemy się nieco na uboczu, nad jakimś jeziorem i winem od babci wznosimy toast za gościnną Mołdawię i udany wyjazd. Do Kiszyniowa wracamy "po Teleekspresie", zatem przejażdżka zajęła nam praktycznie cały dzień. Hotel i kierowca spisali się na medal. Przed nami jeszcze tylko mała wyżerka w rumuńskim stylu i wizytę w Mołdawii możemy uznać za zaliczoną.  Tu zdecydowanie polecam sieciówkę La Placinte, w której można popróbować tradycyjnej rumuńskiej kuchni w naprawdę smacznym wydaniu. Mały minus tylko za wino - mieli same wytrawne, czyli dla mnie niepijalne. Ceny jak w Polsce - co z jednej strony cieszy, że nie wydamy majątku, ale biorąc pod uwagę poziom dochodów w Mołdawii to sprawa nieco się już komplikuje. W ogóle ceny w sklepach były bardzo zbliżone do naszych, tańszy był za to alkohol, i to ten lepszy gatunkowo. Wydaje się zatem, że miejscowi nie mają tu łatwo i nie dziwią te niezliczone pakunki towarów przywożonych z Ukrainy, gdzie ceny większości towarów w sklepach są wyraźnie niższe niż w Polsce.
Pani z recepcji, tym razem już starsza, pyta nas o wrażenia z wycieczki. To naprawdę rzadkość, żeby w hotelu z kilkoma setkami miejsc kojarzyli gościa i troszczyli się o jego pobyt. Dobry nastrój psuje tylko fakt, że o świcie trzeba wstać. Czy było warto przyjechać do Mołdawii? Zdecydowanie! Początkowo mieliśmy pewne wątpliwości, czy wszystko się uda zgrać, czy odwiedzenie winiarni warte będzie swojej ceny i czy poza tym będzie tam co robić. I z całą stanowczością mogę stwierdzić, że będąc w okolicy, czy to na Ukrainie, czy w Rumunii, naprawdę warto odwiedzić i Mołdawię. Po prostu zajrzeć tu na chwilę, po drodze, by zobaczyć, jak niewielki kraj, nie mający ani wielkiej historii, ani gór ani morza, stara się pokazać innym swoje ciekawe miejsca. My zdążyliśmy zobaczyć wszystko w jeden dzień, gdyby ktoś bardziej chciał pobiegać po cerkwiach i monasterach albo odwiedzić twierdzę w naddniestrzańskich Benderach to przyda się jeszcze dzień drugi.
Podczas odprawy granicznej przed wejściem do pociągu pani mundurowa sprawdza tylko fakt istnienia paszportu, bez zaglądania do środka. Nie ponosimy zatem żadnych konsekwencji nie odnotowania naszego pobytu w Mołdawii. Z krajem żegnamy się tuż przed siódmą rano. Pociąg pełen jest wczasowiczów i miłośników ukraińskiego szopingu. W końcu sezon w pełni, a nieposiadający dostępu do morza Mołdawianie chętnie korzystają z niedrogich ukraińskich kurortów w Odessie i okolicach. Po czterech godzinach jazdy meldujemy się na odesskim dworcu. Jesteśmy w naszym tymczasowym domu.


Witamy w Kiszyniowie! ;)

Ponury hotelowy korytarz

Winiarnia w Cricovej

Leżakujące szampany

Szampan da się lubić, zwłaszcza ten mołdawski :)

Winne kolekcje

Zabytki klasy zerowej, już niepijalne

Podziemia fabryki wina w Cricovej

Sala podmorska

Sala prezydencka

Sala Gagarina jeszcze przed rozpoczęciem degustacji

Dusterowa w podziemiach

Podziemna autostrada, po której mknęliśmy meleksem :)

Tam, z drugiej strony, ukryty jest klasztor w Starym Orcheju

Pod nami wykuty w skale klasztor, przed nami - nieco bardziej współczesna cerkiew

W Mołdawii nie ma gór, ale kraj jest dosyć mocno pofałdowany

Cerkiew na terenie klasztoru Churchi

Dzienny widok z hotelowego balkonu...

... i nieco bardziej ponury widok nocny ;)