sobota, 2 listopada 2013

Wołgą przez pustynię

Mała podróż w czasie
Marszrutka z Tbilisi zatrzymuje się na placu w Sagaredżo, niewielkim miasteczku położonym jakieś 40 kilometrów na wschód od gruzińskiej stolicy. Przez okno widzę już stojące na postoju taksówki i wyróżniającą się pośród nich dostojną szarą Wołgę. Tak! To już postanowione! To właśnie nią chcemy pojechać do położonego na kompletnym odludziu, na granicy z Azerbejdżanem, klasztoru Dawid Garedża!
W drogę!
Nie kryjąc swojej radości i dzikiego wręcz popędu do tego cuda radzieckiej techniki telepatycznie przywołujemy kierowcę. Zgodnie ze zwyczajem panującym na Wschodzie, wyłania się (akurat on!) ze swojej maszyny i proponuje (tak, tutaj grzecznie proponuje, w odróżnieniu od np. Batumi, gdzie po prostu żądano nas gdzieś zawieźć) podwózkę. Negocjujemy cenę i po chwili rozsiadamy się wygodnie w przepastnym wnętrzu tego kultowego samochodu. Rocznik 1983. W minionej epoce był symbolem zamożności czy wręcz luksusu, a słynne czarne Wołgi zarezerwowane były tylko dla partyjnych oficjeli. Teraz wymierają już, podobnie, jak nasze Polonezy czy Fiaty 125p, a spotkanie takiego na rosyjskiej ulicy oznacza naprawdę duże szczęście. Tu, na Zakaukaziu - w Gruzji czy Azerbejdżanie, jeździ tego jeszcze sporo, ale i tak uważam się za szczęściarza zasiadając dumnie na przednim siedzeniu. Od zawsze marzyłem, żeby przejechać się taką maszyną!
Drogowskaz na odludziu
Po krótkiej przerwie na zatankowanie bohaterki dzisiejszego dnia (w towarzystwie innych, jeszcze bardziej zabytkowych pojazdów), opuszczamy miasteczko i kierujemy się wąską drogą po odludnych pagórkach w kierunku skalnego klasztoru. Wołga rozpędza się żwawo do setki, wszelkie zabudowania i zarośla zostają za tylną szybą. Za przednią z kolei rozpościera się widok na pokryte skąpą roślinnością pustynne wzgórza, które ciągną się po horyzont. Wjeżdżamy na kolejne z nich, powoli, mozolnie, by po chwili z impetem pomknąć w dół i siłą rozpędu wjechać na następne. Kierowca opowiada nam o Polakach, którzy założyli po drodze do Dawida Garedży bar, ale początkowo nie możemy do końca zrozumieć, o co dokładnie mu chodzi. Gdzie bar? Tu? Na pustyni?!
I ani śladu człowieka...
Nasze mgliste wyobrażenie zaczyna się w pewnym momencie krystalizować. Kiedy krajobraz z pustynnego przekształcił się w księżycowy a przed nami, na horyzoncie, pojawia się jakiś samochód, nasz wadziciel zaczyna radośnie trąbić i mówi, że to ona, wasza, z Polski! Faktycznie, kiedy zrównujemy się podczas wyprzedzania, z szokiem dostrzegamy polskie tablice rejestracyjne. On nie żartował! Ale jak to?! Którędy?! W zasięgu wzroku ani śladu ludzkiej cywilizacji. Gołe, żółto-pomarańczowo-brązowe zbocza. Za komuny był tu poligon wojskowy a pociski sięgały ponoć samego klasztoru, liczącego sobie kilkanaście wieków. Naszym oczom ukazuje się samotna, zapomniana wieża wystająca znad jednego ze wzgórz. To znak, że do celu już niedaleko. W końcu meldujemy się u bram klasztoru. 50 kilometrów z Sagaredżo, około godziny jazdy. Wybija 15:00, mamy teraz dwie godziny na zwiedzenie tego niesamowitego miejsca.
Klasztor Dawid Garedża
Pierwsze wrażenie po zamknięciu drzwi naszej taksówki - wieje. Strasznie wieje! Wieje tak strasznie, że chyba jeszcze nigdy tak nie wiało. Co będzie, jak okaże się, że ważę za mało i zostanę zaraz zdmuchnięty w przepaść?
Zwiedzenie samego klasztoru zajmuje nie więcej jak pół godziny. Dla turystów udostępniona jest tylko jego część. Wykuty w skale, pośród iście nieziemskich krajobrazów, wywiera wrażenie. Nie będę tu pisać o jego historii - każdy, kogo to interesuje znajdzie bez trudu wszystkie informacje w internecie. Ale sam klasztor to nie wszystko! Teraz czeka nas... wspinaczka! Już się krzywię na myśl o włażeniu pod górę, zwłaszcza, że podejście jest dosyć strome a w zaroślach grasują ponoć żmije. Całą ścieżkę, po samą górę, widać jak na dłoni, a na szczycie czeka nas nagroda: niczym nieograniczony widok na Azerbejdżan. Podejmujemy więc wyzwanie.
Wspinaczka na górę
Za chwilę skrabiemy się już na czworakach a ja w myślach wyzywam "za jakie grzechy". Co jakiś czas wiatr dmuchnie tak mocno, że trzeba się zatrzymać (i czasami przytrzymać). Powoli, kawałek po kawałku, włazimy coraz to wyżej, aż wreszcie idziemy już płaską niemal ścieżką na samej górze, zupełnie jak po Połoninie Caryńskiej w Bieszczadach. Azerbejdżan zasłania nam jeszcze niewielka skała, którą zaraz miniemy i... oto on! Za nami Gruzja, przed nami Azerbejdżan, pośród nas potworna wichura a pod nogami metalowa barierka - granica państwowa.
Na szczycie
Czyli jakby doszliśmy. Ale... okazuje się, że to nie koniec! Siedzimy wpatrzeni w bezkresne pustkowia Azerbejdżanu a kolejni turyści przystają tylko na chwilę i ruszają dalej, stromą ścieżką wzdłuż równie stromego zbocza gdzieś dalej! Za chwilę i my wyruszamy, co rusz przeskakując to na jedną, to na drugą stronę granicznej barierki. Okazuje się, że w skale wykute są kolejne klasztorne cele, od setek lat opuszczone, ale malowidła zachowane są tam w całkiem dobrym stanie. Tyle wieków, tyle wojen, a święci dalej ze spokojem spoglądają, co tam słychać w muzułmańskim kraju po drugiej stronie barierki. Cel jest kilka. Ścieżka jest coraz węższa a przepaść z prawej strony skutecznie psuje mi humor i zaczynam marudzić, wyobrażając sobie moje truchło bezwładnie spadające na azerbejdżańską stronę. Ale idziemy dalej. Wysunięte wzgórze z kapliczką jest coraz bliżej. A ta cholerna dróżka jest już tak wąska i stroma, a wiatr tak silny, że oprócz nóg znowu trzeba wykorzystać ręce. I nawet nie ma czasu skupić się na widokach, które są po prostu boskie, ale w pełni przekonam się o tym dopiero w domu, w spokoju przeglądając zdjęcia na ekranie komputera. I dopiero wtedy, z perspektywy czasu, okaże się, że warto było tam iść. Mało tego, wrócić tam przy najbliższej możliwej okazji!
Wąska ścieżka wzdłuż granicy
Ze wzgórza z kapliczką, na którym znaleźli się akurat wyłącznie Polacy (nasza trójka i spora grupa "konkurencyjna") schodzimy wydeptaną ścieżką w dół, na skróty, do klasztoru. Bez pewności, że dojdziemy nią do celu, że nie wyjdziemy do jakiejś groty albo zamkniętej bramy. Zaczyna padać, więc zejście zamienia się w zbieganie. Za nami podąża gęsiego cała grupa "konkurencyjna". Kilkunastoosobowy ogonek Polaków. Na dole jesteśmy w ekspresowym tempie, po dwudziestu minutach. Wołga już na nas czeka. Jeszcze tylko małe zakupy w klasztornym sklepiku i...
Opuszczone klasztorne cele
Ruszamy! Po drodze przez nietknięte ludzką ręką księżycowe pustkowia w głowie rodzi się już pomysł obiadu. Do Tbilisi na głodniaka nie dojedziemy, a w Sagaredżo może się nic nie znajdzie. Kierowca proponuje nam zatrzymać się u... Polaków! Pomysł jest genialny i mówimy zdecydowane da!, ale nie możemy sobie wyobrazić, gdzie ci Polacy ten lokal założyli - przecież tu niczego nie ma, kompletnie niczego! Poza surowym pięknem przyrody, rzecz jasna.
Taksówką na pustynię
A jednak jest. Kilkanaście kilometrów od klasztoru znajduje się osada Udabno, którą przecież mijaliśmy po drodze w tamtą stronę, ale jakoś umknęło to naszej uwadze. Wyrasta niespodziewanie, pośród pustyni, a na jej obrzeżu, równie niespodziewanie, wyrasta niepozorny, biały budynek. To on! Oasis Club. Faktycznie jest jak oaza na pustyni. Długo wyczekiwany i bardzo, ale to bardzo pożądany! Jesteśmy głodni, przewiani i zmarznięci. A teraz wieje już tak, jak w Polsce chyba tylko podczas klęsk żywiołowych. Kierowca mówi, że to huragan, ale to normalne w tym miejscu. Wołga dumnie parkuje przed naszą oazą i tym samym udajemy się na "przerwę technicza". Miejsce jest na tyle niesamowite i genialne, że poświęcę mu tu kilka(dziesiąt) słów. Trochę wcześniej zrobił to już Marcin Meller w Newsweeku (tekst można znaleźć tu: http://opinie.newsweek.pl/marcin-meller--oaza,106061,1,1.html), a ja dodam do tego trochę swoich przemyśleń.
Udabno. Z prawej polska Oaza
Na początek - pełen podziw i uznanie za pomysł i odwagę. Często przychodzi w życiu taka chwila, że ma się ochotę wszystko rzucić i zaszyć gdzieś daleko, zacząć wszystko od nowa. Ale tylko nieliczni decydują się zrealizować ten pomysł w praktyce. Tych nielicznych właśnie mamy okazję poznać.
Wyprawa do Dawida Garedży nie jest wycieczką na godzinę czy dwie. Od wyjazdu z Tbilisi do powrotu mija około 6-7 godzin (niezależnie od tego, czy weźmiemy taksówkę już w Tbilisi, czy dopiero w Sagaredżo), jest więc duże prawdopodobieństwo, że człowiek w tym czasie zrobi się głodny. A głodny znaczy zły, bez chęci do zwiedzania i delektowania się pustynnymi widokami. Pomysł naszych rodaków wydaje się więc strzałem w dziesiątkę. Urok tego miejsca polega też na tym, że nikt się go tam nie spodziewa. Oto nagle, na obrzeżu położonej pośrodku niczego wioski, widzimy biało-czerwoną flagę, pod którą kryje się polski bar z gruzińskim jedzeniem. Czujemy się trochę jak karawana na pustyni: wielbłądem jest taksówka, oazą - polski bar.
Oaza! (fot. Edyta)
Może więc nie powinienem o nim wspominać, żeby nie burzyć aury zagadkowości i niespodzianki? Ale z drugiej strony, miejsce jest na tyle niezwykłe, że nie sposób o nim nie wspomnieć, a będąc w okolicy - nie zatrzymać się tam chociaż na chwilę. A już nie daj Boże je przegapić!
To niepozorne z zewnątrz miejsce skupia niesamowitą inicjatywę niesamowitych ludzi. Coś w tym jest, że właśnie Gruzja skupia wokół siebie takie osoby. Cały czas po głowie plączą się myśli, czy to, co widzimy istnieje naprawdę, czy to może jakaś fatamorgana? Że Polacy, że odludzie, że ciepłe jedzenie, że polska wódka w lodówce... Ale nie, to nie urojenia, bo wszyscy widzimy to samo! Za barem stoją Polacy, w kuchni pomagają miejscowi a jedzenie jest najlepsze ze wszystkich, które jadłem w Gruzji. Oczywiście regionalne specjały! Trzeba je tylko szybko zjeść, bo hulający dookoła wiatr szybko wystudzi zawartość naszego talerza.
Polski akcent na pustyni
Na rozgrzanie zamawiamy pyszną herbatę z cytrynką i miętą. A na odchodne smakujemy zaproponowaną przez Szefa smakową czaczę - gruziński wysokoprocentowy specjał, który dostępny jest w Oazie w kilku smakach. Wypijamy za sukces naszych Rodaków i za zdrowie Kierowcy, który cierpliwie spędza z nami kolejną godzinę. Jeszcze tylko wpis do księgi gości i do zobaczenia - do następnego razu, bo że tam wrócimy, nie ulega żadnej wątpliwości. Chciałoby się zostać dłużej. Jeszcze poczekać, poznać kolejne ciekawe osoby, bo Gruzja, chyba jak mało który kraj na świecie sprzyja właśnie zawieraniem ciekawych znajomości. Właśnie wkracza kolejna grupa Polaków.
Smacznego!
My wyruszamy do Sagaredżo. Trochę się rozpogadza i przed nami roztacza się zachód słońca nad oddalonymi szczytami gruzińskiej Kachetii. Okazuje się, że zostaliśmy oszukani w marszrutce z Tbilisi, zamiast po 3 lari zapłaciliśmy po 5. Kierowca nie kryje niezadowolenia i obiecuje nam załatwić taksówkę do samej stolicy za 10 lari. Wykonuje kilka telefonów do znajomych - pewnie w naszej sprawie, po gruzińsku, więc nie rozumiemy ani słowa. Ale musiało tak być, bo na postoju w Sagaredżo stajemy drzwi w drzwi z samochodem, którego brodaty kierowca już na nas czeka. Z nim pojedziecie dalej - żegnamy się i za chwilę mkniemy już do stolicy. 40 kilometrów za obiecane 10 lari, za 20 złotych. Z Torunia do Bydgoszczy za taką odległość trzeba zapłacić 150 złotych, przy podobnych cenach benzyny.
W stronę Tbilisi
Także przy okazji chciałbym zaprzeczyć stereotypowi, że gruzińscy taksówkarze czyhają tylko na portfel zagranicznego turysty. Bo jeżeli już kogoś posądzać o zdzierstwo to najpierw trzeba poszukać u siebie...
A słońce już dawno zaszło i kolejny dzień pełen wrażeń jest już za nami. Mam tylko nadzieję, że przy kolejnej wizycie znowu spotkamy na postoju naszą znajomą Wołgę, która zawiezie nas na księżycowe odludzie!

sobota, 5 października 2013

Podniebna cywilizacja

Chynalyg
W oryginale nazywa się Xinaliq. Wymawia się Chynalyg. Położona jest na wysokości około 2200 metrów nad poziomem morza. Zamieszkuje ją ludność, która przez wiele wieków odcięta była od innych cywilizacji przez otaczające góry. Do dzisiaj zachowano tam nawet swój język, nie podobny do żadnego innego na świecie. W 2006 roku zbudowano do Chynalyku asfaltową drogę i wyprawa tam nie przypomina już całodziennej walki o przetrwanie, ale i nowa trasa, piekielnie niebezpieczna i porażająco piękna zarazem odbiera czasami życie nieostrożnym kierowcom. W ostatnim czasie do osady zaczęli przybywać turyści. Jeszcze nieliczni, może kilku(nastu) w ciągu miesiąca...
Czerwona Łada Niva
Niezłomna terenowa Łada Niva oczekuje na nas pod hotelem Chynalyg w Gubie. My zdążyliśmy zjeść śniadanie, nasz kierowca pograć z kolegami w szaszki i, obowiązkowo, wypić herbatę. Jesteśmy gotowi fizycznie i przygotowani psychicznie. Pierwsze kilometry za Gubą są tak zwyczajne, że tylko bardzo żwawe tempo, z jakim podskakuje na zakrętach nasza terenówka, nie pozwala nam zasnąć. No, i może te okropne wibracje pod siedzeniem, które przez całą trasę wymasują tyłek do tego stopnia, że żadne fotele w Wizzairze niestraszne już będą! Aż tu nagle, zza któregoś z kolei zakrętu... nie! Na szczęście nie samochód na czołowe zderzenie! Zza któregoś zakrętu wyłaniają się góry. I powoli stajemy się ich podwładnymi, teraz to Kaukaz podyktuje nam warunki, które albo spełnimy, albo na zawsze staniemy się jego więźniami. W pewnym momencie wjeżdżamy do wąskiego wąwozu. Ledwie mieści się w nim droga i rwąca rzeka, przez którą jeszcze musimy przejechać.
Droga przez wąwóz
Wokół nas pionowe ściany, tak wysokie, że wjeżdżając pomiędzy nie pogrążamy się w ciemność. Ostry zakręt w lewo, rzeka, ostry zakręt w prawo i stromo pod górę. Teraz Niva pokaże, co potrafi! Kierowca zna trasę jak własną kieszeń i jeździ po niej "od zawsze", także pomaga nam tylko wiara w to, że "wie, co robi". GPS pokazuje już prawie 2000 metrów. Zakręty niemal o 360 stopni. Droga tak wąska, że dwa samochody się nie miną. Ktoś musi zjechać i poczekać. Kilkanaście centymetrów obok przepaść, której dna nawet nie widać. Po drugiej stronie ślad starej drogi do Chynalyku. Od samego patrzenia przechodzą dreszcze a ręce stają się zimne. Jak można było tam w ogóle jeździć?!
Droga Guba - Chynalyg
Nową trasę otworzył niespełna 10 lat temu stary Alijew i osobiście odwiedził podniebną cywilizację. Jednak i ta droga ma w swojej krótkiej historii wiele ofiar. Tu pijany kierowca zjechał z drogi i wpadł w przepaść. Tam samochód zamiast skręcić razem z drogą - pofrunął (!) prosto. Zginęli wszyscy a wrak leży na dole do teraz, bo nawet nie da się go wyciągnąć. I taką historię ma wiele miejsc na tej trasie... Każdy zakręt przyprawia o szybsze bicie serca. Kiedy nawet nasz rajdowiec zwalnia do 20-30 km/h nie ulega wątpliwości, że nie ma zabawy. Krótka prosta, dobra widoczność, chwila wytchnienia. I znowu. Ze zgrzytem wciśnięta dwójka, silnik wyje. Zakręt o 360 stopni, widoczność drogi zerowa, na wprost przepaść, a co czai się za zakrętem - nie wiadomo. Zasłania góra. Stop! Samochód! Mijamy się na szerokość lusterek. Udało się... I tak w kółko przez kilkadziesiąt minut.
Droga Guba - Chynalyg
W końcu stromy zjazd i długa prosta po równym terenie. Rozpędzamy się prawie do setki a wibrator pod siedzeniem znów daje się we znaki. Na deser jeszcze kilka niebezpiecznych łuków, stromy podjazd pod górę i jesteśmy. Wokół nas podniebna kraina otoczona z każdej strony potężnymi szczytami Kaukazu.
Oto XINALIQ! Pomimo tego, że dojeżdżamy żywi, znajdujemy się w innym świecie. Powietrze poraża swoją czystością. Od czasu do czasu zaleci trochę obornikiem, ale wszystkie śmierdzące kominy, fabryki, lepkie plamy ropy zostawiliśmy daleko, daleko w dole. Gdyby nie stojące tu i ówdzie Łady Nivy (takie, jak nasza, niezawodny pojazd na kaukaskie szlaki) i wszechobecne anteny satelitarne, można by poczuć się jak kilka wieków temu. Tak naprawdę niewiele się tu zmieniło przez stulecia. Izolacja od świata zewnętrznego nauczyła miejscowych być samowystarczalnymi. Owszem, jest sklep, co jakiś czas przyjeżdża dostawa "z dołu", ale każdy umie też zadbać o siebie. Ludzie mieszkają tu od pokoleń. Mało kto wyjeżdża, a jak wyjeżdża to prędzej czy później wróci.
Droga Guba - Chynalyg
Zamieszkujemy na skraju wsi w domu państwa Serkerowów. Na ścianie pokoju, w którym zamieszkamy, dumnie wiszą państwowe dyplomy przyznane Rachmanowi i jego żonie Gulbahar za prowadzenie działalności turystycznej. Na szafce leży księga gości, w której znajdujemy nawet jakiś wpis z Polski. My zajmujemy ostatnią wolną stronę. Poprzedni goście byli tu przed miesiącem także, jak widać, masowa turystyka jeszcze tu (na szczęście) nie dotarła. Rachman, nasz gospodarz, mówi trochę po rosyjsku. Jest bardzo ciekawy zdjęć, jakie zrobiliśmy, książek, przewodników, jakie mamy ze sobą - przegląda je dokładnie i opowiada o znajomych ludziach i miejscach, które są tam na zdjęciu (Wojciech Górecki, "Planeta Kaukaz"). Mówi, że piszą o nim w internecie i fajnie byłoby, gdybyśmy i my wspomnieli w kilku słowach o jego rodzinie. Na dowód tego woła swojego syna i razem wyszukują przez internet w komórce stronę, na której zagraniczni turyści wspominają o nich (http://www.hectic.net/2011/06/25/xinaliq/). Gulbahar, jego żona, po rosyjsku nie mówi ani słowa, ale i ona jest bardzo pozytywna i otwarta na ludzi, pomimo tego, że nijak nie możemy się dogadać.
Z naszymi gospodarzami
Nasz spacer po wsi przyciąga uwagę przede wszystkim dzieciaków, ale i starszych panów siedzących leniwie pod domem kultury. Grupki facetów siedzących godzinami przy papierosie i herbacie, często w towarzystwie jakiejś gry planszowej, są bardzo częstym widokiem nie tylko tu, ale i w całym Azerbejdżanie. Krążymy niespiesznie pomiędzy domami, często chodząc nawet po ich dachach (sposób zabudowy przypomina nieco schody - przechodząc obok jednego domu idziemy jednocześnie po dachu posesji znajdującej się poniżej). Trochę to dziwne uczucie, ale po kilku dachach przywykamy. Włazimy na jakaś górę, gdzie pasterze wyprowadzają owce i spoglądamy na osadę z oddali. Dalsze górskie wędrówki są niewskazane, i to nie tylko z powodu mojej niechęci do chodzenia po górach, ale stacjonującej w budynku na horyzoncie straży granicznej. Jesteśmy bowiem w strefie przygranicznej, z drugiej strony gór leży rosyjski Dagestan - miejsce niepokorne i niespokojne.
Nieopodal Chynalygu
A my możemy w końcu przysiąść na tyłku, na odludnej polanie, według GPSu 2300 metrów powyżej morza i, do końca nie wierząc, że jesteśmy tam, gdzie jesteśmy i że to nie jest jakiś film, pogrążyć się myślami w otaczających nas górach. Słychać tylko wiatr. Wraz z nim nadciągają chmury, przemykają tuż nad naszymi głowami. Bujamy w obłokach nie tylko w przenośni, ale i dosłownie... Nic dziwnego, że na Kaukaz zachorowało tylu rosyjskich poetów i pisarzy. Wyobrażam sobie, co widział Lermontow, Puszkin czy Tołstoj - chyba przyda się mała powtórka z literatury, żeby na nowo to wszystko odczytać!
Stromo pod górę
I pomyśleć, że te wszystkie egzotyczne miejsca, kilka wieków opierające się rusyfikacji, znalazły się w granicach jednego, olbrzymiego państwa. Miejsca tak odmienne, że w zasadzie mające ze sobą niewiele wspólnego (zintegrowana na siłę Europa to przy tym pikuś!). Różne kultury i języki zostały wrzucone do jednego wora i przewiązane czerwoną flagą. Środkowoazjatyckie pustynie, gruzińskie palmy, kazachstańskie stepy, bezkresna Syberia... Dobrze, że takie miejsca jak Chynalyg pozostają poza "odgórnymi" wydarzeniami. Fizycznie odizolowane od reszty świata, ze swoimi problemami, poza tym całym burdelem z pierwszych stron gazet i innych wiadomości. Żyją po swojemu od wieków i nie wydaje się, żeby coś mogło temu przeszkodzić.
Chynalyg
Wiatr nam trochę dokucza a chmur jest coraz więcej. Schodzimy z powrotem do wsi. A tam trochę niepoprawnych obrazków. Na środku drogi leży obłażący z mięsa barani łeb. Gdzie indziej kogut targa dziobem po ziemi brązową szmatę, która jeszcze niedawno, wypełniona mięsną zawartością, była prawdopodobnie jego koleżanką z podwórka. Gdzieś tam odrąbany kurzy łepek. A jeszcze dalej ruska ciężarówka forsuje strome wzniesienie. Wciąż nie jesteśmy pewni, czy znajdujemy się tu naprawdę, czy to jakiś sen. Na koniec naszego kaukaskiego wyjazdu trafiła nam swojego rodzaju wisienka na torcie. I chociaż prawdziwych wisienek nie lubię, ściągam je i zjadam tort bez nich, to ta smakuje nam chyba najlepiej. Miejsce tak inne od tych wszystkich, które odwiedziliśmy, że jeszcze po powrocie do Polski nie wierzymy, że byliśmy tam naprawdę. W tym czasie jesteśmy tam prawdopodobnie jedynymi turystami.
W szponach mgły
Chcemy koniecznie zobaczyć zachód słońca, ale koło 17 chmury pokrywają całą osadę. Zrobiło się strasznie zimno i wilgotno, widoczność spadła do kilku metrów. Zawiedzeni siedzimy w domu, patrzymy przez okno, z którego nic teraz nie widać. Może chociaż ze wschodem się uda? W takich warunkach zmrok zapada szybko. Aura jest tak nieprzyjemna, że za nic w świecie nie chce się wystawić nogi z domu. Zwłaszcza, że nie jesteśmy przygotowani na temperatury rzędu kilku stopni powyżej zera. Wychodzę tylko na chwilę, żeby zobaczyć ciemność i posłuchać ciszy. Za życia jesteśmy w niebie, oddzieleni od świata gęstą i nieprzeniknioną warstwą chmur. Może jednak spadliśmy w jakąś przepaść po drodze i już nas nie ma? Noc jest tak zimna, że we wszystkim, co mamy, zalegamy w śpiwory. I pogrążamy się w otaczającej nas kompletnej ciemności...
Bujać w obłokach
Wschodu słońca też nie widać. Mgła dalej się utrzymuje. Idziemy spać dalej. Czerwona Niva podjedzie po nas o 10. A co będzie, jak się nie przejaśni? Jak w takich warunkach będziemy zjeżdżać tą morderczą trasą w dół? Na szczęście po dziewiątej widoczność jest już dobra a punktualnie o 10 pod dom zajeżdża nasza terenówka. Jeszcze obowiązkowy czaj, śniadanko, pożegnanie z gospodarzami i pora w dół. Bajkowe miejsce zostaje za nami. Trochę szkoda wyjeżdżać, bo może nigdy tu już nie trafimy, a może to miejsce straci kiedyś swój klimat i nie będzie już takie samo? Zapamiętamy je takim, jakie było, razem z widokami, wędrówką kilka wieków wstecz, odgłosem ciszy, gościną Sarkarowów, Ładą Nivą, odrąbanym kurzym łepkiem i bujaniem w obłokach. I wizytą w niebie jeszcze za życia!
O poranku
Xinaliq (teraz już mogę napisać w oryginale, bez obaw, że będzie nazywany "Ksinalikiem", "Kinalikiem" czy jeszcze inaczej) został za nami. Śmiało można polecić go wszystkim, którzy odwiedzają Azerbejdżan. Ceny noclegów nie są niskie, ale biorąc pod uwagę małą ilość turystów, ci, którzy przyjeżdżają, dostarczają dochodu gospodarzom na dłuższy czas. Od osoby płaciliśmy około 70 złotych, ze wszystkimi posiłkami. Dojazd z Guby to koszt rzędu 170-200 złotych za samochód (przy przejeździe tam i tego samego dnia z powrotem), przy jeździe w jedną stronę i powrocie następnego dnia wyjdzie około 130-150 złotych za kurs. Do wspomnianej już Quby (czyli Guby, nie! Kuby) wracamy słuchając mrożących krew w żyłach opowieści o drodze i miejscach, które mijamy.
No to pa!
A jeżdżą po niej i w nocy, w kompletnej ciemności, i w zimę, w kompletnej białości... Z reguły dojeżdżają do celu. My też, daj Bóg, nie spadniemy - mówi kierowca. Czujemy się niepewnie, ale skoro wracamy na ziemię z gościny w niebie to może jednak się uda? Po godzinie (!) jazdy jesteśmy na miejscu. Tam, skąd wyruszyliśmy, na błotnistym placu przy hotelu o dumnej nazwie Xinaliq. I już umawiamy się na kolejny wyjazd, tuż po posiłku i krótkim odpoczynku. Przed nami wodospady w Lazie!!!

Brama orientu

Pożegnanie z Tbilisi
Z pozoru zwykły pociąg, pełno takich na szerokich torach. Ale bardziej wprawne oko już z zewnątrz dostrzeże, że coś jest nie tak. Zamiast dwudziestowagonowego tasiemca, jakim przyjechaliśmy z Batumi (i jakich większość na szerokich torach), przed nami ukazuje się złożony z zaledwie czterech wagonów ogryzek. To on, pospieszny Tbilisi-Baku, który będzie naszą bramą do orientu. Pokaże nam, że dwa zakaukaskie państwa, chociaż tak bliskie geograficznie i często w świecie nierozróżniane, są od siebie bardzo, ale to bardzo odmienne.
Wyjeżdża z gruzińskiej stolicy o 16:30, do Baku dojeżdża o poranku, po szesnastu godzinach jazdy. Jak na odległość niespełna 600 kilometrów, jaka dzieli te miasta, wynik niezbyt imponujący. Ale czy tak naprawdę dokądś się spieszymy? Czy nie potrzebujemy chociaż raz bezczynnie poleżeć, leniwie pogapić się w okno, przejrzeć przewodnik, douczyć się parę słów po rosyjsku czy wreszcie pójść wcześniej spać?
W pociągu Tbilisi-Baku
No to w drogę! Gruzińska stolica, z którą poczuliśmy jakąś więź emocjonalną i obiecaliśmy sobie nawzajem, że jeszcze się zobaczymy, pozostaje za nami. Przed nami natomiast nowe, nieznane. Pierwszy kontakt z Azerbejdżanem mieliśmy jeszcze w Warszawie, w ambasadzie - kontakt bardzo z resztą miły, bez tej całej napuszonej "urzędowości" i oficjalności charakterystycznej dla konsulatów, co kolejny raz nie potwierdziło obiegowej opinii krążącej po internecie (bo miało być strasznie i nieprzyjemnie). A jak będzie teraz? Czy te mrożące krew w żyłach historie o celnikach i pogranicznikach rodem z forów i blogów się potwierdzą? Czy będzie ktoś szukać nieistniejącego problemu?
Wagony kursujące między Tbilisi i Baku zostały w zeszłym roku zmodernizowane. Teraz pociąg jest błyszczący, wręcz sterylny i należy się do niego odnosić z należytym szacunkiem i czcią. Ciągle słychać krzyk prowodnicy, że czegoś nielzja (nie wolno). Nielzja stawiać nóg na grzejnik na korytarzu. Nielzja palić (tu akurat całe szczęście,bo przedsionki w wagonach na szerokich torach z reguły bywały białe od dymu), nielzja wrzucać papieru toaletowego do muszli. Nielzja ciągnąć za zamknięte drzwi (ale żeby się dowiedzieć, że są zamknięte trzeba przecież pociągnąć!), nielzja tego i tamtego... Dobrze, że nikt nie widział eksplozji mojej mocno gazowanej, słodziutkiej gruzińskiej oranżady, która zalała na czerwono cały przedział... W końcu z korytarza dochodzi głos wyprowadzonego z równowagi Gruzina, który na kolejną reprymendę prowodnicy stwierdza, że "u was to w ogóle niczego nielzja"! A co będzie jak rzeczywiście w Azerbejdżanie niczego nie wolno i stale będzie ktoś za nami chodził i nas pouczał?
Ostatnie chwile w Gruzji
W pociągu dominują miejscowi, tj. Gruzini i Azerowie. I wszędzie słychać język rosyjski - tak jak za Sajuza, uniwersalny język do komunikacji pomiędzy narodami ZSRR. Gruzini pomiędzy sobą praktycznie zawsze rozmawiają po gruzińsku. Słychać tylko te ich piękne, gardłowe H, niepodobne do żadnego innego dźwięku, jaki słyszałem w życiu. Ich sąsiedzi zza wschodniej granicy, co ciekawe, są dwujęzyczni nie tylko przy kontaktach z "obcymi", ale i pomiędzy sobą. W przedziale obok jedzie około czterdziestoletni Bakijczyk ze swoją rodziną. Wracają znad morza, z Batumi. Dwa zdania po azerbejdżańsku, pięć po rosyjsku. Przeważa ten drugi. Przy czym rozmawiają po rosyjsku swobodnie, praktycznie bez żadnego akcentu. Taka jest właśnie różnica. Azerbejdżan jest niewątpliwie krajem dwujęzycznym. Kształcenie, od podstawówki po studia odbywa się często po rosyjsku. Rosyjskojęzyczne szkoły uważane są za bardziej prestiżowe. Nawet w domach pomiędzy sobą rozmawia się po rosyjsku. W telewizji - rosyjskie i rosyjskojęzyczne programy. Ale mówimy tu o Baku. Im dalej od stolicy, im mniejsza mieścina, tym z językiem wielkiego brata gorzej. W barze w Gubie będziemy już korzystać z tłumaczy albo po prostu się nie dogadamy. Miasteczko dwudziestotysięczne, uczelni tam nie ma, kontaktu z Rosjanami też, szkoły jakieś są, ale ludzie ze stolicy zapewne by nie uznali ich za prestiżowe. Po co więc rosyjski? No właśnie. W Gruzji z kolei rosyjski ma teraz status języka obcego, tak, jak angielski czy każdy inny. Starsze pokolenie używa jeszcze rosyjskiego w miarę swobodnie do "kontaktów między narodami", młodzi, urodzeni tuż po rozpadzie ZSRR mieli jeszcze obowiązkowy rosyjski w szkole, ale już jako język obcy, do którego podchodzili bardziej lub mniej serio. A kiedy Misza Saakaszwili przyszedł do władzy w ogóle odwołał rosyjski i obecni nastolatkowie w ogóle już nie panimają.
W drogę!
Toczymy się niespiesznie po starych, zniszczonych torach, stopniowo pogrążając się w księżycowy krajobraz, jaki towarzyszył nam kilka dni temu podczas szalonej pogoni trzydziestoletnią Wołgą do klasztoru Dawid Garedża. Gruzińska granica mija szybko i miło. Życzono nam przyjemnej podróży i, dopóki pociąg rozkładowo stał jeszcze na stacji, wypuszczono na zewnątrz. Słońce chyli się ku zachodowi, pasażerowie niespiesznie przechadzają się po stacji, siedzą na torach razem z obsługą pociągu, policjantami, a nawet krowami. Tylko nasilający się wiatr zwiastuje nadejście czegoś nowego i nieznanego. Nowych reguł gry, do których jesteśmy powoli przygotowywani w tym pociągu. Nadeszła godzina zero, stawiamy ostatnie kroki na gruzińskiej ziemi, wracamy do przedziałów i ruszamy. Już nie ma odwrotu. Napięcie rośnie. Dostajemy do wypełnienia deklaracje celne. Czy naprawdę mamy tam spowiadać się z każdej złotówki, grosza, lari, tetri...?! Z każdej książki i gazety? Pociągiem trzęsie na wszystkie strony świata, wszystko pobazgrane, nieczytelne, aż wreszcie...
Pościel w pociągi
Stajemy! Jakaś prowincjonalna stacja. Alfabet się zmienił, czyli znak, że jesteśmy już TAM. Na sąsiednim torze przerażająca elektriczka, tak stara, z drewnianymi siedzeniami, oknami, że wydaje się, jakby cała była z drewna. Zapada. Pojawiają się pierwsi mundurowi. Pan starszy. Celnik. Zbiera deklaracje, rozgląda się i pyta, czy nie przewozimy materiałów niebezpiecznych. Nie mamy. Wychodzi. Już? Nie wiadomo. Przy sąsiednim przedziale jakieś problemy. Dołącza się prowodnica. Jakieś krzyki. Może ktoś rozlał gruzińską oranżadę na łóżko? Ale co u diabła obchodzi celników rozlana gruzińska oranżada? Nie, czyli o coś innego poszło. Do nas w międzyczasie przyszło dwóch pograniczników - jeden zebrał paszporty, drugi przyszedł "pogadać". I ku naszemu zaskoczeniu był miłą odskocznią od napiętej atmosfery, jaka towarzyszyła temu miejscu. Znajdujemy wspólny język w kwestii "kobiety i papieros". Dziewuszki w Azerbejdżanie z reguły nie palą i pan jest zawiedziony, że w Polsce często im się to zdarza. Jak się później okaże, rzadko też sięgają po alkohol. I że w Azerbejdżanie nie ma zwyczaju chodzenia "na piwo", zamiast tego chodzi się "na herbatę", ale o tym napiszę odrębną historię. Wychodzi na to, że jestem starszeje pokolienije, bo powiedziałem, że w Polsce młodzi rosyjskiego za bardzo nie znają i dlatego wszystko muszę tłumaczyć koleżankom. Za chwile chodzimy kolejno do przedziału prowodnic, w którym teraz urzędują pogranicznicy z naszymi paszportami. Robią nam piękne fotki do bazy danych i stawiają upragniony stempelek. A więc jesteśmy już oficjalnie w Azerbejdżanie!!! Uffff... Na korytarzu zamieszanie, wszyscy przeciskają się "na zdjęcie", pytam prowodnicy, czy jeszcze ktoś coś będzie nam sprawdzać. Nie, to wszystko. Zaraz rozdamy pościel. A więc udało się! Znowu nie potwierdziły się te horrory z internetu! Nikt na nas nie wrzeszczał, nie czytał naszych książek, nie robił problemów...
Pierwszy azerbejdżański czaj
Z niewielkim opóźnieniem pociąg rusza. Prowodnice rozdają obiecaną pościel z zastrzeżeniem, że o 7 rano wszyscy mają się obudzić, zdjąć pościel i zwrócić ją razem z foliowym workiem, w którym była zapakowana. Zawsze wykorzystywaliśmy go jako śmietnik (w poradzieckich wagonach nie ma śmietników w przedziałach, jest tylko jeden ogólny, na korytarzu), a tu proszę, dopominają się o kawałek rozdartego, foliowego śmiecia. I ta pobudka na dwie godziny przed przyjazdem...O ile w Gruzji życie toczyło się jakby samoistnie, bez sztywnych reguł, zakazów i nakazów (takie odnieśliśmy wrażenie), tutaj będziemy często instruowani co można, a czego nielzja. Tak, jak w pociągu. Z góry spoglądać będą na nas kamery. W wagonie, w metrze, na ulicy, na każdym kroku. Ale po chwili znowu jesteśmy mile zaskoczeni. Rozpakowana pościel nie dość, że była w nienagannym stanie (w przeciwieństwie do wielu ukraińskich pociągów, gdzie nadawała się tylko, żeby wrzucić ją pod łóżko), to cała była w pociągi. Różne suweniry z motywami kolejowymi widywałem, ale pościel pierwszy raz... Zamawiamy herbatę, a wraz z nią przyniesiono nam garść cukierków. Królowały raczki, znane z dzieciństwa z babcinego stołu... Do herbaty nie przyniesiono łyżeczek, toteż kostki cukru mieszamy scyzorykiem, nie wiedząc jeszcze o tym, jak w tym kraju pije się czaj. Za oknem już kompletna ciemność, księżycowe krajobrazy chowają się przed nami do rana.
Pobudka na pustyni
Zamykamy drzwi, żeby nie kusić losu, i świętujemy nasz wjazd do Azerbejdżanu butelką pysznego gruzińskiego wina. Azerbejdżan, co prawda pod względem religii jest krajem islamskim, ale jest to islam w bardzo łagodnym wydaniu. Nie ma pogardy dla alkoholu, można go swobodnie kupić w sklepach, nawet na prowincji na półkach stał importowany z Polski Sobieski. Nie szerzy się religijny fanatyzm. Nikt nie zawija kobiet po czubek głowy, tylko pojedyncze osoby chodzą w ten sposób po ulicy. Na prowincji często będą przyglądać się krótkim spodenkom, a w Baku nic nikogo już nie dziwi. Ale o tym w kolejnych opowieściach. Gdzieś w środku nocy niespodziewanie przyspieszamy do setki. A potem znowu trzydzieści...
U celu podróży
I taki właśnie będzie Azerbejdżan. Z jednej strony stresujący, czasami denerwujący i niezrozumiały. Z drugiej - pełen miłych niespodzianek. Kraj kontrastów. Taka mieszanka orientu, europejskości i "radzieckości". Ale taki to już los miejsca położonego na granicy trzech cywilizacji, z których każda miała w historii coś do powiedzenia. Nad ranem, po przymusowej pobudce, niespiesznie toczymy się przez żółto-szare pustynne wzgórza. Z prawej strony towarzyszy nam wiernie Morze Kaspijskie z wystającymi co jakiś czas wieżami wiertniczymi. Z tym właśnie kojarzy się Azerbejdżan: ropa i gaz.
Baku o zachodzie słońca
A z czym kojarzy się to miejsce? Stolica z pewnością przypomina "Przedwiośnie" Żeromskiego. Tam też było Baku. W ostatnich latach kojarzy się też Eurowizją, na której Azerbejdżan odnosi sukcesy (i to zasłużone), i której finał w zeszłym roku odbywał się właśnie w stolicy. A co poza tym? Wśród Polaków to jednak słabo znany kraj, do tej pory czekający na odkrycie i popularyzację. A my tymczasem okrążamy Baku i o 9:10 meldujemy się przy peronie stołecznego dworca. Witamy w kraju ogni!

niedziela, 29 września 2013

Kilka refleksji z Zakaukazia

Kaukaz
Tym razem odpoczniemy od kraju spod znaku cyrylicy. Udamy się na Kaukaz, dokąd również prowadzą szerokie tory. Dzisiaj będzie ogólnie, taki swojego rodzaju wstęp do opowieści, na które czas przyjdzie nieco później.
Kaukaz Południowy, o którym będzie mowa, obejmuje trzy kraje: Gruzję, Armenię oraz Azerbejdżan. Państwa bardzo od siebie różne, wywołujące kontrowersje, czasami niechęć czy nawet wrogość. Konfliktów na Kaukazie nie brakowało, wystarczy sięgnąć pamięcią do 2008 roku, kiedy Gruzja postanowiła upomnieć się o integralność terytorialną swojego kraju. Albo dwadzieścia lat wstecz, do czasów wojny o Górski Karabach, której skutkiem jest zamknięta do dnia dzisiejszego granica między Armenią i Azerbejdżanem, brak stosunków dyplomatycznych, wymiany handlowej i jakiejkolwiek łączności.
W podniebnej krainie
Ale ja nie o tym, postaram się apolitycznie, chociaż jakieś nawiązania na pewno jeszcze niejeden raz się tu pojawią. Na szczęście my, jako Polacy, jesteśmy mile widziani na Zakaukaziu. Wielokrotnie podkreślano sympatię i szacunek do nas i naszego kraju (powstaje automatycznie pytanie: komu my byśmy byli w stanie tak otwarcie wyrazić sympatię?). Ulica Kaczyńskiego, Bulwar Marii i Lecha Kaczyńskich, polskie nalepki w samochodach czy wreszcie polska flaga wywieszona wywieszona na terenową Ładę Nivę, kiedy wjeżdżaliśmy nią do klasztoru w Kazbegi... A czy u nas miałaby szansę ulica Saakaszwilego? Czy ktoś przywiesiłby do samochodu gruzińską flagę wioząc gości z tego kraju? A gdyby przeprowadzić badania wśród ludzi nie będących "w temacie" to czy na pewno Gruzja nie byłaby częścią Rosji albo nie znalazła się czasem gdzieś w Afryce?
Lecimy do Gruzji!
Do Gruzji dostaniemy się nawet bez paszportu. Wystarczy dowód osobisty. W Armenii konieczny będzie paszport, do Azerbejdżanu - jeszcze wiza. Dolecimy bez problemu, z Polski - bezpośrednio do Gruzji i Armenii, do Azerbejdżanu z przesiadką w Budapeszcie bądź Rydze. Dla żądnych wrażeń lub przygody można polecić dotarcie na Kaukaz drogą lądową (przez Ukrainę, Rosję i z tamtejszego Władykaukazu, poprzez Gruzińską Drogę Wojenną wprost do Tbilisi) lub morską - z Bułgarii, Ukrainy (Krymu) bądź Rosji przez Morze Czarne. Każdy z wariantów "niesamolotowych" zajmie nam około trzech dni, ale zamiast niewygodnych siedzeń, limitów, ograniczeń i komend, "zapiąć pasy", "odpiąć pasy", "wyłączyć telefony" mamy okazję pobieżnie chociaż poznać także te nieturystyczne, zwyczajne miejsca wraz z ich codziennymi problemami. I, oczywiście, ludzi, którzy nie doszli jeszcze do etapu chowania się za swoim laptopem i izolowania od zewnętrznego świata. Jedynym problemem "technicznym" może być tylko język - niestety przekonanie, że znajomość
Taksówką na pustynię
angielskiego pozwoli porozumiewać się na całym świecie jest błędna. I przykładem na to jest Kaukaz, czy obszar poradziecki w ogóle. Nie wszyscy ulegli jeszcze globalizacji i udowadniają, że bez tego języka można funkcjonować. Tak więc kilka słów po rosyjsku (uniwersalny język do komunikacji pomiędzy narodami byłego ZSRR) nie zaszkodzi, a pomoże zdecydowanie, chociażby w poznaniu ciekawych ludzi. Bez tego też się da (poza tym młode pokolenie po angielsku już też mniej lub bardziej mówi, zwłaszcza w Gruzji), ale naprawdę nie wymagajmy, żeby starszy pan z taksówki rozmawiał z nami w języku Szekspira.
Gruzja i Azerbejdżan w jednym
A znajomości nawiązywać warto. Ze spotkanymi przypadkowo współpasażerami z marszrutki zaraz po wyjściu możemy trafić na imprezę a za dwa dni będziemy witani jak starzy znajomi. Poznamy te miejsca, do których turyści zaglądają rzadko i poczujemy prawdziwy klimat tego miejsca. I nieważne, czy to student czy dyrektor w branży turystycznej, wszyscy są równi a wzniesione toasty wyjątkowe. Czasami bezpośredniość ludzi może nas zszokować, jak chociażby wtedy, kiedy sam dyrektor hotelu w Gubie złapał mnie za rękę i osobiście zaciągnął (dosłownie) do kuchni, żeby pokazać, co będzie na kolację. A potem cierpliwie wyjaśniał dziewczynom zasady gry, w którą miejscowi panowie grywali godzinami siedząc przy herbacie. Tu nic nie jest szablonowe!
Zadziwi nas jeszcze często spotykany brak przejść dla pieszych (w Gruzji nie ma ich prawie w ogóle)
Nocne Baku
i konieczność przebiegania na drugą stronę ulicy nawet przez środek skrzyżowania (nie liczmy, że ktokolwiek się zatrzyma, a urwane zderzaki i potłuczone przednie szyby w wielu samochodach chyba tylko to potwierdzają). Czasami skończy się nawet chodnik i przyjdzie nam ustawić się na szosie, w centrum miasta, razem z samochodami. Na azerbejdżańskiej prowincji prawie w ogóle nie spotkamy kobiet na ulicy. W barze - faceci. W sklepie - faceci. Na herbacie - faceci! W hotelu - faceci!!! Zadziwi nas Baku, którego centrum, bardzo eleganckie i wręcz elitarne popada w straszny kontrast z pozostałymi dzielnicami, w których trudno o kawałek prostego chodnika. Zadziwi, a może czasami nawet wyprowadzi z równowagi chaos komunikacyjny. Kiedy nikt nie będzie nam w stanie powiedzieć, skąd odjeżdża jakikolwiek transport do..., i kiedy wreszcie okaże się, że autobusy, w zależności od miejscowości docelowej, wyjeżdżają z kilkunastu różnych miejsc, rozsianych po całym mieście!
Motyw jakby znany...
Albo kiedy trafimy na przeogromny dworzec autobusowy w Baku, znajdziemy w końcu, w ciemnej piwnicy, pośród centrum handlowego kasy biletowe, i okaże się, że jest ich ponad dwadzieścia, a każda sprzedaje bilety do innej miejscowości. I ta NASZA jest akurat zamknięta. Możemy za to kupić bilety na kurs do Teheranu... I kiedy będziemy musieli znaleźć nasz autobus pośród setek stojących bezładnie na ogromnym parkingu. A potem okaże się, że ten, którego szukamy odjeżdża z "dachu", na który w zasadzie nie wiadomo, jak wejść. Czasami może i będzie się nam chciało rzucić to wszystko i wrócić do domu, gdzie wszystko będzie na wyciągnięcie ręki, gdzie wszystko sprawdzimy w internecie i pójdziemy na gotowe. Ale z drugiej strony jak nudne byłoby jeżdżenie po miejscach, gdzie wszystko jest tak przewidywalne, że w zasadzie nie byłoby o czym potem opowiadać?
Podniebna cywilizacja
W Gruzji turystów będzie pełno. I większość z nich będzie mówić po polsku. W Azerbejdżanie w wielu miejscach będziemy zapewne jedynymi w tym czasie turystami a szansa na spotkanie rodaków będzie niewielka. Tak czy inaczej, oba miejsca zasługują na odwiedzenie - ze względu na ludzi, miejsca i sytuacje, których nie spotkamy nigdzie indziej. A o szczegółach mowa będzie w kolejnych kaukaskich wpisach... :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Krótka instrukcja korzystania z Kolei Transsyberyjskiej

Gdyby przeprowadzić wśród ludzi ankietę z pytaniem o najsłynniejsze pociągi czy linie kolejowe na świecie, z pewnością usłyszelibyśmy o Orient Ekspresie, Kolei Transandyjskiej i Kolei Transsyberyjskiej.
Kolej Transsyberyjska
Ten Pierwszy, przynajmniej w swojej pierwotnej formie, a więc regularnego, rozkładowego połączenia Paryża ze Stambułem, przeszedł już do historii. Pociągi turystyczne ma zamówienie (ale to już nie to!) pod nazwą Orient Ekspres jeżdżą do dzisiaj, jeden z nich zatrzymał się nawet w Polsce, i to na kilka lat. Stoi do teraz, a może nawet już gnije, na bocznicy w Małaszewiczach, niedaleko przejścia granicznego z Białorusią. Jego wózki na europejskie tory przepadły gdzieś za wschodnią granicą i chociaż by chciał - pojechać dalej nie może...
Ta Druga działa do tej pory (pewnie gdyby była w Polsce tory już dawno by zdemontowano i zamieniono na ścieżkę rowerową, wszak teraz to w modzie), pod względem widoków i ukształtowania terenu rozkłada Tę Trzecią na łopatki.
Jednak to właśnie Ta Trzecia jest najdłuższą linią kolejową na świecie (9288 km), bodajże jako jedyna pozwala spędzić w pociągu cały tydzień, przejechać w poprzek całą Azję i do tego jeszcze kawałek Europy, przemierzyć siedem stref czasowych i się przy tym nie pogubić, i tak dalej, i tak dalej...
Transsyberyjski zachód słońca
Jak więc skorzystać w pełni z tego dobrodziejstwa, jak przeżyć cały tydzień w pociągu, co zobaczyć, co dzieje się tam naprawdę, a które historie między bajki włożyć? No to... pajechali!

Kolej Transsyberyjska, zwana też Transsibem, to linia łącząca Moskwę z położonym na drugim końcu kraju, na Dalekim Wschodzie, Władywostokiem. Całą trasę przemierzają obecnie dwa pociągi: wymalowana w kolory rosyjskiej flagi "Rossija", pociąg firmiennyj, a więc droższy, niby lepszy - nowe wagony i klimatyzacja, oraz drugi, bezimienny, zwykły pospieszny, w którym z reguły jeżdżą wagony nie nadające się do tygodniowej podróży (aczkolwiek wytrzymać się da).
Pociągi łączące Moskwę i Władywostok
Za pierwszy trzeba zapłacić około 2500 zł. w wagonie sypialnym z czteromiejscowymi przedziałami i ok. 1400 zł. w sypialnym bez przedziałów; za drugi odpowiednio 1700 i 950 złotych. Przeliczane na złotówki rzecz jasna w przybliżeniu. Ceny zmieniają się w ciągu roku, w lato, kiedy jeździ najwięcej ludzi, są oczywiście najwyższe (wzrost o 20% względem taryfy podstawowej). Tańsze są zimą, jesienią, kiedy człowiek ani myśli o tym, żeby wsiąść w pociąg i jechać na koniec świata. Wyjątek stanowi 8-9 maja, w tych dniach tradycyjnie w Rosji ceny biletów na pociągi dalekobieżne obniżane są o połowę - warto pomyśleć o takiej promocji w kontekście przejazdu Transsibem!
Oprócz dwóch pociągów łączących Moskwę i Władywostok po trasie Kolei Transsyberyjskiej kursuje jeszcze dużo pociągów o krótszych relacjach, a także międzynarodowe połączenia do Pekinu, Ułan-Bator czy Phenianu, na części trasy korzystające z torów słynnej kolei. Swojego czasu był nawet wagon bezpośredni z Irkucka do Warszawy, ale, jak to u nas bywa...


CO ZOBACZYĆ?

Dzień pierwszy
Moskwa Jarosławska
Podróż do Władywostoku rozpoczniemy na Dworcu Jarosławskim w Moskwie. Przy wejściu na stację uważamy na wszechobecne menelstwo, mogące nas okraść albo czymś zarazić. Kierujemy się na perony dalekobieżne (od podmiejskich różnią się tym, że nie trzeba przechodzić przez bramki), tam już podejrzane towarzystwo z reguły nie dochodzi, jest za to tabliczka-pomnik, symboliczny początek Kolei Transsyberyjskiej, oznaczony kilometrem 0. Na drugim końcu linii będzie podobny, tylko liczba na nim sporo wzrośnie.
Kilometr 0
Wsiadamy do pociągu i ruszamy. Początkowo możemy czuć się zawiedzeni. Krajobraz niczym nie różni się od tego, jaki znamy w Polsce. Po obu stronach las, któremu smaku dodają zapuszczone wioski i resztki kołchozów, czasami gigantycznych rozmiarów wrzosowisko. Atrakcją, która czeka na nas pierwszego dnia jest obnośny handel na peronach, czym tylko się da. Będą nam więc proponowali ogromne pluszowe maskotki (większe nieraz od ludzi), żyrandole, kryształy... w zależności od tego, w czym specjalizuje się miejscowa fabryka. Mówiąc krótko - towary niezbędne w podróży!
Możemy się teraz oddać lenistwu. Wskazany spacer do wagonu restauracyjnego w celu wybadania sytuacji, tj. cennika. Pewnie okaże się, że zamówimy sobie tam tylko piwo, bo ceny innych artykułów nie będą zbyt zachęcające. Przy okazji, spacerując przez kolejne wagony, przekonamy się, czy ten nasz rzeczywiście jest aż tak zły, może inni mają jeszcze gorzej, a może...? Nie myślmy tylko zbyt dużo, bo jeszcze przypomnimy sobie, że zostawiliśmy część naszego bagażu w Moskwie, w tym całym zamieszaniu i euforii, jakie towarzyszyły wsiadaniu do słynnego pociągu. A po co psuć tak sielską atmosferę niepotrzebnym stresem i paniką? I tak już pozamiatane, my jedziemy, a nasz, dajmy na to, namiot - nie...
Za oknem ciągle las...
 
Dzień drugi
Na początku odwiedzimy Perm. Mówią, że to najbardziej kryminalne miasto w Rosji. Ogrodzone posterunki drogówki, wystające lufy karabinów, strach wychodzić. Rzeczywiście strach wychodzić. Wyskakujemy na peron, żeby poczuć klimat i tak szybko jak wyskoczyliśmy wracamy z powrotem. Pomimo tego, że był lipiec, temperatura wynosiła niewiele stopni powyżej zera. Prawda, była jakaś 4 rano, no ale jednak... Powiedzenie piździ jak na Uralu stało się tak dosłowne... Rano przekroczymy wspomniany Ural, czyli mówiąc inaczej - wjedziemy do Azji. Na kilometrze 1777 (wzdłuż torów znajdują się tabliczki oznaczające każdy kilometr, tak więc można się zawczasu przygotować) znajduje się symboliczny obelisk przedstawiający granicę dwóch kontynentów. Nie jest ani piękny, ani okazały, ale można spróbować sfotografować go przez okno pociągu.
Na lewo Europa, na prawo - Azja
Niedługo potem wjedziemy do Jekaterynburga, pierwszego dużego miasta za Uralem, już azjatyckiego. Warto wyjść przed dworzec i zobaczyć na samej jego górze (od strony miasta) symboliczną granicę Europy z Azją (Rosjanie bardzo lubią symbolizowanie wszelkiego rodzaju). Dalsza droga tego dnia nie będzie już obfitowała w oszałamiające widoki, możemy się uaktywnić dopiero wieczorem i zrobić ciekawe zdjęcia przy zachodzącym słońcu.

Dzień trzeci
Krótko i zwięźle: Ob!
Tego dnia odwiedzimy Nowosybirsk - największe syberyjskie miasto i trzecie pod względem wielkości miasto w Rosji (1,5 miliona mieszkańców). Przejedziemy przez rzekę Ob - jednego z syberyjskich gigantów, który jednak dopiero na północy, w dalekiej tundrze, pokazuje się w całej okazałości. Na stacji uwagę przykuwa ogromny, zielony budynek dworca. Postój w Nowosybirsku będzie zapewne dość długi, warto więc wyskoczyć przed dworzec na jakieś zakupy. W końcu ruszamy i znowu towarzyszy nam las, wrzosowiska, pola i łąki, tak więc póki co nie trzeba czuwać z aparatem przy oknie.
Leniwy dzień w przedziale...
Nieprawdą jest jednak, że przez setki kilometrów przejeżdżać będziemy przez odludzia, pozbawione jakichkolwiek śladów ludzkości. To właśnie wzdłuż Transsiba rozwijały się osiedla ludzkie, powstały duże miasta, takie jak Omsk czy Nowosybirsk, małe, mniejsze i zupełnie małe wioseczki z kilkoma zapadniętymi drewnianymi domami. Czasami są to po prostu osady kolejarskie, związane z obsługą linii i istniejące właśnie dzięki niej.
Syberyjska głubinka
Dalej, kilkanaście - kilkadziesiąt kilometrów od torów faktycznie jest już dzika tajga, jednak wzdłuż trasy pociągu przerwy w jakiejkolwiek ludzkiej cywilizacji zajmują niewiele więcej niż kilkadziesiąt kilometrów.
Pod koniec dnia dojedziemy do Krasnojarska i przekroczymy kolejnego syberyjskiego giganta - Jenisej. Ten też swoją wielkość pokaże jednak dalej, na północy...

Dzień czwarty
To będzie najbardziej widokowy dzień. Już na początku krajobraz nieśmiało zacznie się urozmaicać, jednak wszechobecne lasy i łąki doprowadzą nas aż do Irkucka. Tamtejsza stacja położona jest tuż nad brzegiem Angary. Kiedy wyruszymy w dalszą drogę, warto zwrócić uwagę na potężny most łączący oba brzegi Angary. 
Most na Angarze
Po mniej-więcej 30 minutach pociąg wjeżdża na górzysty teren i wije się po łukach przez kolejną godzinę. W tym momencie trzeba sprawdzić, czy mamy odpowiednio dużo miejsca na karcie pamięci i czy baterie w aparacie są naładowane. Warto zawczasu zająć miejsce przy otwierającym się oknie, bo... nagle zza drzew, jeszcze daleko, w dole, na tle górskich szczytów, pojawia się Bajkał. Z piskiem hamulców, zgrzytem kół na łukach, zjeżdżamy serpentynami coraz to niżej i niżej. Równolegle do naszego pociągu, kilka kilometrów dalej, widzimy tory z miniaturowym z tej perspektywy, nieskończenie długim składem towarowym. Za chwilę i my tam się znajdziemy a towarowy spojrzy na nas z tej samej perspektywy. Składy towarowe w Rosji mogą mieć długość nawet dwóch kilometrów, ilości wagonów nikt chyba nie zliczy. Pasażerskie z kolei mogą mieć nawet dwadzieścia wagonów. Te wakacyjne, nad Morze Czarne, trochę więcej.
Uwaga, Bajkał!
Po pół godzinie zrównujemy się z Bajkałem. Wita nas stacja Sludianka, o której kiedyś jeszcze opowiem w innym kontekście. Jak przystało na nadbajkalską stację, wśród miejscowych przysmaków na peronie będziemy mogli kupić omula - prawdopodobnie najpyszniejszą rybę na świecie. Najczęściej w wersji wędzonej. Niebo w gębie!
Prawdopodobnie najpyszniejsza...
A Bajkał będzie nam towarzyszył z lewej strony jeszcze przez kilkadziesiąt kilometrów. Gdybyśmy do tego trafili na zachód słońca, to w połączeniu z prawdopodobnie najpyszniejszą rybą na świecie i odrobiną czegoś mocniejszego (którego w końcu na transsyberyjskich stacjach nigdy nie brakuje), poczujemy się jak w raju!
Wieczorny Bajkał
Z pewnością szybko nie pójdziemy spać po takich wrażeniach. Akumulator w aparacie się rozładuje, a z jego naładowaniem może być kłopot! Z reguły w każdym wagonie są sprawne gniazdka, jednak czasami oferują one tak niskie napięcie, że będzie ono w ogóle nie przydatne dla naszego sprzętu. Jeżeli będzie co najmniej 100V - możemy ładować! Ale to już zadanie na nadchodzący dzień, czasu będzie pod dostatkiem...



Dzień piąty
Piąty i szósty dzień podróży to przejazd przez najbardziej bezludne tereny, jakie położone są wzdłuż Kolei Transsyberyjskiej. Dziesiątki kilometrów bez ludzkich siedzib, jedynie samowystarczalny pociąg i my. Na początku Ułan-Ude, czyli Republika Buriacja, o której przygotowuję już oddzielny wpis, toteż rozpisywać się nie będę.
Czita
Potem Czita (zwana z polskiego Czytą, ale jako, że pisząc "Czyta" pierwsze skojarzenie, jakie się nasuwa to kto czyta i co to takiego, pozwolę sobie napisać z rosyjska), swojego rodzaju oaza na bezludziu. Miasto trzystutysięczne, opanowane przez Chińczyków. Na stacji kolejowej wisi nawet dwujęzyczna kartka z napisem zabraniającym plucia na podłogę. Z jednej strony po rosyjsku, z drugiej po chińsku. Ponoć przybysze zza pobliskiej południowej granicy mają nawyk plucia zawsze,  wszędzie i na wszystko... Mówi się nawet o chińskiej ekspansji tych terenów, ale przyłączać je do Państwa Środka chyba nie zamierzają.
Spotkanie na trasie. Kilometr 6326
Podczas wyjazdu kilkukrotnie spotkałem się z opinią, że za Czitę Polacy zapuszczają się rzadko, toteż byliśmy od tej pory swojego rodzaju etnograficzną ciekawostką.
Z prawej strony zaprzyjaźniła się z nami rzeka. Najpierw Ingoda, potem Szyłka, i towarzyszyły nam one przez najbliższe dwa dni. Za oknem surowa, bezludna przyroda. W pewnym momencie po środku niczego wyrasta upiorne świadectwo minionych czasów. Na imię mu, temu miastu, tak jak rzecze - Szyłka.
Szyłka
To chyba jeden z najbardziej przygnębiających widoków podczas całej podróży. Resztki domów, fabryk, straszących dziurami po wyrwanych oknach. Sterty pogiętej blachy, kilometry zardzewiałych torów, na których ciągnie się cmentarzysko lokomotyw i wagonów. Jak gdyby cały świat zapomniał o tym miejscu. Ale nie! Zatrzymują się tu nawet pociągi pospieszne!
Cmentarzysko lokomotyw
Po krótkim postoju opuszczamy to pesymistyczne miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc. Znów zostajemy sam na sam z przyrodą. Kilkadziesiąt kilometrów dalej, również z prawej strony, za znaną nam już rzeką pojawiają się dwie samotne budowle. W przeciwieństwie do Szyłki, która stanowiła cały kompleks zrujnowanych budynków, te są kompletnie osamotnione. Nie prowadzi do nich absolutnie żadna droga. Z jednej strony rzeka, z drugiej porośnięte lasem wzgórza.
Samotna cerkiew
Jedna budowla, ta lepiej zachowana, to niewątpliwie cerkiew. A raczej była cerkiew. Ale skąd się tam wzięła, komu służyła, dlaczego stoi na takim odludziu? Współpasażerowie opowiadali nam, że to cerkiew-twierdza z czasów podboju Syberii w XVII wieku. Tymczasem Internet podaje nieco inną historię, pozwolę sobie wrzucić linka: http://arch-heritage.livejournal.com/412123.html. W skrócie: cerkiew zbudowano na początku XIX wieku, w tym miejscu znajdowała się dobrze prosperująca wieś Biankino; na początku XX wieku osada upadła i opustoszała. Na stronie można obejrzeć galerię zdjęć - pełne uznanie dla autora, który dotarł do tego miejsca (tak można wywnioskować ze zdjęć) na łodzi - nie ma tu bowiem żadnej innej drogi. Niejasnym pozostaje natomiast, co stało się z całą wsią? Z opisu wynika, że domy były tam kamienne. Czyżby rozebrano wszystko kamień po kamieniu i wywieziono łodziami? Musiało to się w takim razie dziać w początkach Rosji Radzieckiej. Dlaczego więc nie rozebrano i cerkwi?
Zakupy w środku nocy
Czasu na rozmyślanie będziemy mieli wystarczająco. Nadciąga noc, i o ile mamy odpowiednią ilość jedzenia, możemy spokojnie zamknąć się w przedziale. Jeżeli nie - warto na najbliższym dłuższym postoju wyjść za tłumem, nawet, jeżeli będzie to noc, i poszukać czegoś do jedzenia. Wszak człowiek głodny - człowiek zły! I niewyspany! Być może będziemy musieli poszukać szczęścia gdzieś w ciemności, na tyłach dworca, kierując się nawołującymi z otchłani głosami: pirożki goriaczije, pirożki, blincziki!

Dzień szósty
Za oknem pustka...
Pasażerów w pociągu ubyło. Nic dziwnego, znaleźliśmy się na liczącym 2300 kilometrów odcinku bez żadnego, ale to żadnego większego miasta! Czita była wczoraj, Chabarowsk będzie jutro. Dzisiaj będzie tylko Biełogorsk (67 tysięcy mieszkańców) i małe osady i miasteczka, w których często nie ma nawet peronów. Część osób przesiada się w Skoworodinie na Bajkalsko-Amurską Magistralę. Temperatura w tym miejscu może przekraczać zimą -50 stopni poniżej zera. W takich okolicznościach pasażerowie są zdani już tylko na pociąg i sprawne ogrzewanie. My jedziemy dalej, zagłębiamy się w tereny o gęstości zaludnienia poniżej 1 osoby na kilometr kwadratowy.
Stacja Jerofiej Pawłowicz. Bez peronów.
Pewne ożywienie przychodzi dopiero w Biełogorsku. Miasteczko niewielkie, ale jest swojego rodzaju oazą pośrodku pustkowia. Trzeba skorzystać z okazji i wyskoczyć do dworcowego baru załatwić jedzenie, bo ostatnie przystanki pozbawione były takich udogodnień. Jeść się chce, a asortyment dworcowych bud nijak nie pozwala zaspokoić głodu... Przed dworcem (jak i przed wieloma innymi) dumnie prezentuje się Włodzimierz Lenin. Nie mamy co rozmyślać nad sensem tych pomników, bo już zagania nas do wagonu prowodnica ze słowami "Wszyscy do domu!". Tak, przez tyle dni wagon rzeczywiście stał się naszym domem.
Wsiadaliśmy do niego tyle razy, że wdrapywanie się do wagonu z poziomu torów (czasami stacje pozbawione były peronów) opanowane mamy do perfekcji. A jutro będziemy musieli wysiąść z tego pociągu po raz ostatni. Jak to będzie? Powoli opuszczamy Syberię i wkraczamy niezauważalnie na Daleki Wschód...

Dzień siódmy
Birobidżan
Ostatni dzień podróży powitamy w Birobidżanie. Miasto jest stolicą Żydowskiego Obwodu Autonomicznego. Te rosyjskie eksperymenty z wieloetniczną ludnością kraju zasługują na oddzielne opracowanie, więc nie będę tu szczegółowo się rozpisywać. Uwagę nieobeznanego pasażera przykuje z pewnością napis na budynku dworca. I na tym póki co poprzestaniemy. Po ponad dwóch godzinach jazdy, podążając równolegle do słynnej szosy z Chabarowska, o której wspominał w mrożącym krew w żyłach kontekście Jacek Hugo-Bader w "Białej gorączce", wjedziemy na potężny most na Amurze. To największa tego typu budowla na trasie całego Transsiba. Liczy ponad dwa i pół kilometra długości... Zaraz  za mostem rozciąga się Chabarowsk.
Amur
Pierwsze duże miasto od dwóch dni, toteż ruch spory, pociąg zapełnia się na nowo. Jest za to problem z kupieniem czegoś do jedzenia - babuszek  na stacji nie ma, budki oferują wyłącznie asortyment dla uzależnionych od alkoholu a jedzenie w przydworcowym barze szarzeje już ze starości i zgryzoty. Na dalsze wypady nie ma czasu, toteż kupujemy chleb i jakkolwiek konserwę rybną. Dalej na wschód już nie pojedziemy. Na przeszkodzie stanęłyby nam góry Sichote-Aliń i Morze Japońskie. Zaraz za stacją pociąg odbija na południe i wraz ze zmianą kierunku odczuwa się zmianę klimatu. Powietrze staje się jakieś inne. Duszne, parne, strasznie wilgotne, nawet otwarte okna nie pomagają. Przyroda za oknem też inna. Zieleń jest inaczej zielona, drzewa jakieś karłowate a teren gęsto pofałdowany jest niewielkimi pagórkami. Na horyzoncie majaczą za to wspomniane już góry o tajemniczej nazwie Sichote-Aliń. Morza niestety nie zobaczymy aż do samego Władywostoku.
Dalekowschodni krajobraz
Z Chabarowska jest tam około 750 kilometrów, czyli, jak na rosyjskie warunki, niedaleko. Kilkanaście godzin jazdy. Po prawej towarzyszy nam na horyzoncie rosyjsko-chińska granica. Na stacji Wiaziemskaja, dwie godziny od Chabarowska, handel kwitnie w najlepsze. Z regionalnych produktów mamy tym razem czerwony kawior. To chyba jedyne miejsce na trasie Transsiba, gdzie można kupić ten słynny rosyjski przysmak wprost na peronie.
Pod koniec dnia dojeżdżamy do Ussuryjska, skąd odjeżdżają podmiejskie pociągi do pobliskiej Korei Północnej, w tym do samej stolicy. Towarzyszący nam akurat zmrok, ponura i nieco nerwowa atmosfera tej stacji (mamy małe opóźnienie i nie możemy się za bardzo oddalać od wagonu) zdają się oddawać atmosferę miejsca, do którego codziennie odjeżdża stąd pociąg.
Ponura atmosfera w Ussuryjsku
Zrobiło się już ciemno. Władywostok tuż-tuż. Musimy oddać naszą pościel, która przez tydzień zdążyła przybrać stan, kwalifikujący ją już tylko do pieca. No i powoli zacząć zbierać rzeczy, które przez tydzień zdążyliśmy rozrzucić po całym, ale to całym, bez wyjątku, przedziale. Być może zostaniemy nastraszeni opowieściami o tym, jak niebezpiecznym miastem jest Władywostok. Że trzeba skorzystać zaprzyjaźnionej taksówki, by dotrzeć do celu. Co prawda bardziej te historie dotyczą szalonych lat 90-tych, kiedy bez przerwy znajdowano kogoś gdzieś bez czegoś albo z czymś w czymś, jednak tak czy inaczej miasto ma swój charakter, który odróżnia je od innych miejsc w Rosji. Ale to też temat na oddzielną historię.
Spowity mgłą Władywostok
Wszystkie rzeczy zebrane, panuje napięcie, jakbyśmy czekali na... Właśnie, na co? Na cel naszej wymarzonej podróży? Na niebezpieczne miasto, do którego zlądujemy o północy?
Nadal jest strasznie duszno i gorąco, na dodatek miasto spowiła mgła, dodająca temu miejscu atmosferę grozy. Pociąg zwalnia, pokonuje kolejne rozjazdy i z powolną dostojnością typową dla rosyjskich pociągów zatrzymuje się przy peronie stacji. Jeszcze tradycyjne wytarcie poręczy przez prowodnicę i... jesteśmy!
Kilometr 9288 osiągnięty!
Jesteśmy tu, na końcu świata, po siedmiu dniach podróży. Kilometr 9288 (a dla naszego pociągu nawet 9300, bo jechaliśmy nieco dłuższą trasą) osiągnięty. Wokół nas ciemność i droga przez tę ciemność do hotelu. Czy na pewno nic na nas nie czyha? Z taksówki zrezygnowaliśmy, piętnastominutowy spacer nie jest wart trzystu rubli. A czas na opowieść z Władywostoku nadejdzie w niedalekiej przyszłości :)





JAK PRZEŻYĆ?

1. Jedzenie i picie
Warto zabrać ze sobą do pociągu jakieś zupki z paczki. Gwarantuję, że w pociągu zasmakują jak nigdy dotąd! Wrzątek jest dostępny bezpłatnie z samowara, który jest w każdym wagonie.
Samowar w wagonie
Garnek musimy mieć swój. Co do tego? Wieźć kiełbasę z Polski może być trochę niebezpiecznie. Po kilku dniach się zepsuje i będzie cholernie żal ją wyrzucać. Zawsze z zazdrością patrzyłem na Rosjan, którzy brali ze sobą wyżerkę na kilka dni - kiełbasę, ryby, jajka na twardo - i mieli je tak zabezpieczone, że nic im się złego nie stało. My tak nie umieliśmy.
W pociągu jest wagon restauracyjny, ale to ostatnia deska ratunku. Ceny są dosyć wysokie i często nie ma zbyt wiele rzeczy z tych, które wypatrzyliśmy dla siebie w menu. Produkty się skończyły, i tyle, gotowania nie ma. Można sobie zamówić piwo (ceny znośne) albo coś mocniejszego (już mniej znośne). Tego nie brakuje nigdy!
Kilka razy w ciągu dnia pociąg będzie miał dłuższy postój, tj. 30-50 minut, może być nawet godzina. Przy postojach do 10 minut pasażerowie nie są wypuszczani na peron, przy postoju 15-20 minut nie ma sensu oddalać się od pociągu. Jeżeli mamy co najmniej 30 minut, można wyjść przed dworzec i poszukać jakiegoś sklepu / baru i tam zorganizować żarcie, urozmaicenie naszej ogórkowej z paczki. Na niektórych stacjach perony (albo okolice stacji) są jeszcze oblegane przez babuszki, sprzedające wyroby własne - bliny, parówki w cieście, pirożki (też takie ciastowate, z różnym nadzieniem - mięsko, grzyby, jajka, kartoszka...) - zawsze smakowało. Świeże i ciepłe, nie jakaś ściema odgrzana sprzed tygodnia! W 2010 roku trwała akcja przepędzania babuszek z peronów (bo psują wizerunek kolei, bo sprzedają nie wiadomo co itd - wiadomo, wizerunkowo lepiej wygląda zatrucie się siną kiełbasą leżącą na słońcu w przydworcowym barze od tygodnia) i na większych stacjach były one już zastąpione przez kioski na peronach. Tylko że asortyment kiosków niezbyt zaspokajał głód. Można w nich kupić wódkę, piwo, papierosy i słodycze...
Nowosybirsk. Saturator z zimnym kwasem
Przy tygodniowej podróży kwestia jedzenia okazuje się jedną z trudniejszych do rozwiązania. Na niektórych stacjach można się w nie zaopatrzyć, na innych nie. Ja złotego środka nie znalazłem, a raz zdarzyło się, że zamiast śniadania trzeba było napić się Sprajta, bo tylko to nadawało się do kupienia w wydrążonej beczce, która robiła za kiosk na dalekowschodniej stacji Jerofiej Pawłowicz...
Herbatę / kawę można zamówić w wagonie, to koszt 1,50-2,00 zł. na nasze. I dostaniemy to najczęściej w pięknym, zdobionym stakanie...
Transsyberyjska herbata i pirożki
... a nie dziadowskim kubku styropianowym jak w naszych pociągach, na dodatek trzy razy drożej. Jeżeli mamy swoją herbatę, potrzebny nam będzie tylko wrzątek. Ten bezpłatny, z samowara.

2. Nic co ludzkie...
Toalety w wagonie są dwie. W starych, niezmodernizowanych, będziemy musieli przestrzegać sanitarnych zon - przed każdą większą stacją WC są zamykane i otwierane dopiero, kiedy pociąg wyjedzie z miasta. Czasami więc owo magiczne pomieszczenie może być zamknięte nawet 1,5 godziny. Musimy planować nasze potrzeby zawczasu i nie odkładać tego "na później", bo później może już być za późno! Problemu nie ma natomiast w nowych wagonach, z próżniowymi toaletami, tu nikt niczego nie zamyka. Chyba, że... no właśnie. Z reguły do toalet próżniowych nie wolno wrzucać papieru, o czym przypomina stosowny napis. Po kilku dniach ignorowania go przez kilkudziesięciu pasażerów nowoczesny i inteligentny ustęp potrafi się jednak zbuntować. O szczegółach pisać nie będę (a nuż akurat ktoś obiad je!), dodam tylko, że w takich sytuacjach nasze magiczne pomieszczenie jest wyłączane z użytku na dłuższy czas.
Gdzie król chodził piechotą
A wyłączać z użytku szkoda, zwłaszcza, że to pomieszczenie będzie nam również służyć jako "pokój kąpielowy"! Musimy mieć ze sobą tylko niewielką miskę. Do tego odrobina pomysłowości i pierwsza kąpiel transsyberyjska za nami. Kompletnym zalaniem pomieszczenia nie ma się co przejmować, w podłodze jest niewielka dziurka, z reguły jest też uchylone okno (bez obaw, nie widać przez nie niczego ;)) i już za 20-30 minut pomieszczenie będzie wysuszone.

3. Towarzystwo
Między bajki można włożyć historie o nieustającej libacji w rosyjskich (a zwłaszcza transsyberyjskich) pociągach. Jeżeli trafią się akurat żołnierze albo panowie wracający z pracy z Magadanu to owszem, szkło pójdzie w ruch, ale nie liczmy na to, że jest to obowiązkowy element podróży. Prawdą są za to spory, jakie wynikają w wyniku otwierania okien.
Dajcie tu jakiego strongmana!

Kiedy już uda się nam je otworzyć (nawet z czyjąś pomocą, bo do uchylenia starego, drewnianego (!) okna potrzebna jest niekiedy siła kilku osób), musimy się liczyć z narzekaniami współpasażerów - że jest zimno, że zawieje, że przeziębimy naszego współpasażera (to nic, że za oknem jest 40 stopni a w wagonie jeszcze więcej). Na Wschodzie bardzo popularne jest narzekanie z powodu okien i, niekiedy, gorące awantury z tym związane. Dlatego najdogodniejszym sposobem podróżowania jest wyjazd czteroosobową ekipą i zajęcie dla siebie całego przedziału. Często okna nie mają w ogóle klamek, zdarza się też, że otworzymy je bez problemu (właściwie po lekkim dotknięciu otworzy się samo, i to w całości, z impetem wbijając się niemalże w podłogę), natomiast jego zamknięcie będzie graniczyć z cudem!
Ale przecież kilkudniowa podróż pociągiem to nie tylko awantury i przepuklina od siłowania się z oknami, bo pewnie nie trafi nam się ani jedno ani drugie (zwłaszcza, że coraz więcej wagonów ma klimatyzację i problem otwierania okien odpada w ogóle).
Gdzieś za Irkuckiem...
Dużo bardzie prawdopodobne są ciekawe znajomości, jakie nawiążemy podczas jazdy. Pewnie dostaniemy nawet adres, telefon, maila, VK (vk.com, najpopularniejszy rosyjski portal społecznościowy). Jeżeli chociaż trochę mówimy po rosyjsku, z pewnością dowiemy się wielu ciekawych, indywidualnych historii i spojrzymy na ten kraj i ludzi z zupełnie innej strony. Bez nadętych sporów i polityki, jakie wylewają się z naszych telewizorów. Podróż pociągiem sprzyja ciekawym dyskusjom a współpasażer mimowolnie przyjmuje czasami rolę spowiednika.
Przydworcowy Lenin
Dla wielu ludzi z zachodu (i Polaków często też) wydaje się to dziwne, niezrozumiałe, bezsensowne (jak można? co mnie to obchodzi?), ale na szczęście jeszcze nie cały świat ograniczył się do myślenia wyłącznie o swoim własnym tyłku.






Na deser jeszcze trochę fotek, które nie zmieściły się do tekstu...

Perm. Okolice Uralu. Pewne powiedzenie sprawdza się w stu procentach!

(Trans)syberyjska przyroda

Nowosybirsk. Stolica Syberii
Do domu daleko!
Jedno z wielu wrzosowisk na trasie

Bajkał

Nadchodzi noc nad Bajkałem
Dzień piąty. Gdzieś za Czitą...
Jak okiem sięgnąć - ani śladu człowieka!
Pociąg sam na sam z przyrodą
Dzień siódmy. Chabarowsk - do celu już tylko kilkanaście godzin ;)
Koniec Transsiba czyli km 9288
Stacja Władywostok