sobota, 2 listopada 2013

Wołgą przez pustynię

Mała podróż w czasie
Marszrutka z Tbilisi zatrzymuje się na placu w Sagaredżo, niewielkim miasteczku położonym jakieś 40 kilometrów na wschód od gruzińskiej stolicy. Przez okno widzę już stojące na postoju taksówki i wyróżniającą się pośród nich dostojną szarą Wołgę. Tak! To już postanowione! To właśnie nią chcemy pojechać do położonego na kompletnym odludziu, na granicy z Azerbejdżanem, klasztoru Dawid Garedża!
W drogę!
Nie kryjąc swojej radości i dzikiego wręcz popędu do tego cuda radzieckiej techniki telepatycznie przywołujemy kierowcę. Zgodnie ze zwyczajem panującym na Wschodzie, wyłania się (akurat on!) ze swojej maszyny i proponuje (tak, tutaj grzecznie proponuje, w odróżnieniu od np. Batumi, gdzie po prostu żądano nas gdzieś zawieźć) podwózkę. Negocjujemy cenę i po chwili rozsiadamy się wygodnie w przepastnym wnętrzu tego kultowego samochodu. Rocznik 1983. W minionej epoce był symbolem zamożności czy wręcz luksusu, a słynne czarne Wołgi zarezerwowane były tylko dla partyjnych oficjeli. Teraz wymierają już, podobnie, jak nasze Polonezy czy Fiaty 125p, a spotkanie takiego na rosyjskiej ulicy oznacza naprawdę duże szczęście. Tu, na Zakaukaziu - w Gruzji czy Azerbejdżanie, jeździ tego jeszcze sporo, ale i tak uważam się za szczęściarza zasiadając dumnie na przednim siedzeniu. Od zawsze marzyłem, żeby przejechać się taką maszyną!
Drogowskaz na odludziu
Po krótkiej przerwie na zatankowanie bohaterki dzisiejszego dnia (w towarzystwie innych, jeszcze bardziej zabytkowych pojazdów), opuszczamy miasteczko i kierujemy się wąską drogą po odludnych pagórkach w kierunku skalnego klasztoru. Wołga rozpędza się żwawo do setki, wszelkie zabudowania i zarośla zostają za tylną szybą. Za przednią z kolei rozpościera się widok na pokryte skąpą roślinnością pustynne wzgórza, które ciągną się po horyzont. Wjeżdżamy na kolejne z nich, powoli, mozolnie, by po chwili z impetem pomknąć w dół i siłą rozpędu wjechać na następne. Kierowca opowiada nam o Polakach, którzy założyli po drodze do Dawida Garedży bar, ale początkowo nie możemy do końca zrozumieć, o co dokładnie mu chodzi. Gdzie bar? Tu? Na pustyni?!
I ani śladu człowieka...
Nasze mgliste wyobrażenie zaczyna się w pewnym momencie krystalizować. Kiedy krajobraz z pustynnego przekształcił się w księżycowy a przed nami, na horyzoncie, pojawia się jakiś samochód, nasz wadziciel zaczyna radośnie trąbić i mówi, że to ona, wasza, z Polski! Faktycznie, kiedy zrównujemy się podczas wyprzedzania, z szokiem dostrzegamy polskie tablice rejestracyjne. On nie żartował! Ale jak to?! Którędy?! W zasięgu wzroku ani śladu ludzkiej cywilizacji. Gołe, żółto-pomarańczowo-brązowe zbocza. Za komuny był tu poligon wojskowy a pociski sięgały ponoć samego klasztoru, liczącego sobie kilkanaście wieków. Naszym oczom ukazuje się samotna, zapomniana wieża wystająca znad jednego ze wzgórz. To znak, że do celu już niedaleko. W końcu meldujemy się u bram klasztoru. 50 kilometrów z Sagaredżo, około godziny jazdy. Wybija 15:00, mamy teraz dwie godziny na zwiedzenie tego niesamowitego miejsca.
Klasztor Dawid Garedża
Pierwsze wrażenie po zamknięciu drzwi naszej taksówki - wieje. Strasznie wieje! Wieje tak strasznie, że chyba jeszcze nigdy tak nie wiało. Co będzie, jak okaże się, że ważę za mało i zostanę zaraz zdmuchnięty w przepaść?
Zwiedzenie samego klasztoru zajmuje nie więcej jak pół godziny. Dla turystów udostępniona jest tylko jego część. Wykuty w skale, pośród iście nieziemskich krajobrazów, wywiera wrażenie. Nie będę tu pisać o jego historii - każdy, kogo to interesuje znajdzie bez trudu wszystkie informacje w internecie. Ale sam klasztor to nie wszystko! Teraz czeka nas... wspinaczka! Już się krzywię na myśl o włażeniu pod górę, zwłaszcza, że podejście jest dosyć strome a w zaroślach grasują ponoć żmije. Całą ścieżkę, po samą górę, widać jak na dłoni, a na szczycie czeka nas nagroda: niczym nieograniczony widok na Azerbejdżan. Podejmujemy więc wyzwanie.
Wspinaczka na górę
Za chwilę skrabiemy się już na czworakach a ja w myślach wyzywam "za jakie grzechy". Co jakiś czas wiatr dmuchnie tak mocno, że trzeba się zatrzymać (i czasami przytrzymać). Powoli, kawałek po kawałku, włazimy coraz to wyżej, aż wreszcie idziemy już płaską niemal ścieżką na samej górze, zupełnie jak po Połoninie Caryńskiej w Bieszczadach. Azerbejdżan zasłania nam jeszcze niewielka skała, którą zaraz miniemy i... oto on! Za nami Gruzja, przed nami Azerbejdżan, pośród nas potworna wichura a pod nogami metalowa barierka - granica państwowa.
Na szczycie
Czyli jakby doszliśmy. Ale... okazuje się, że to nie koniec! Siedzimy wpatrzeni w bezkresne pustkowia Azerbejdżanu a kolejni turyści przystają tylko na chwilę i ruszają dalej, stromą ścieżką wzdłuż równie stromego zbocza gdzieś dalej! Za chwilę i my wyruszamy, co rusz przeskakując to na jedną, to na drugą stronę granicznej barierki. Okazuje się, że w skale wykute są kolejne klasztorne cele, od setek lat opuszczone, ale malowidła zachowane są tam w całkiem dobrym stanie. Tyle wieków, tyle wojen, a święci dalej ze spokojem spoglądają, co tam słychać w muzułmańskim kraju po drugiej stronie barierki. Cel jest kilka. Ścieżka jest coraz węższa a przepaść z prawej strony skutecznie psuje mi humor i zaczynam marudzić, wyobrażając sobie moje truchło bezwładnie spadające na azerbejdżańską stronę. Ale idziemy dalej. Wysunięte wzgórze z kapliczką jest coraz bliżej. A ta cholerna dróżka jest już tak wąska i stroma, a wiatr tak silny, że oprócz nóg znowu trzeba wykorzystać ręce. I nawet nie ma czasu skupić się na widokach, które są po prostu boskie, ale w pełni przekonam się o tym dopiero w domu, w spokoju przeglądając zdjęcia na ekranie komputera. I dopiero wtedy, z perspektywy czasu, okaże się, że warto było tam iść. Mało tego, wrócić tam przy najbliższej możliwej okazji!
Wąska ścieżka wzdłuż granicy
Ze wzgórza z kapliczką, na którym znaleźli się akurat wyłącznie Polacy (nasza trójka i spora grupa "konkurencyjna") schodzimy wydeptaną ścieżką w dół, na skróty, do klasztoru. Bez pewności, że dojdziemy nią do celu, że nie wyjdziemy do jakiejś groty albo zamkniętej bramy. Zaczyna padać, więc zejście zamienia się w zbieganie. Za nami podąża gęsiego cała grupa "konkurencyjna". Kilkunastoosobowy ogonek Polaków. Na dole jesteśmy w ekspresowym tempie, po dwudziestu minutach. Wołga już na nas czeka. Jeszcze tylko małe zakupy w klasztornym sklepiku i...
Opuszczone klasztorne cele
Ruszamy! Po drodze przez nietknięte ludzką ręką księżycowe pustkowia w głowie rodzi się już pomysł obiadu. Do Tbilisi na głodniaka nie dojedziemy, a w Sagaredżo może się nic nie znajdzie. Kierowca proponuje nam zatrzymać się u... Polaków! Pomysł jest genialny i mówimy zdecydowane da!, ale nie możemy sobie wyobrazić, gdzie ci Polacy ten lokal założyli - przecież tu niczego nie ma, kompletnie niczego! Poza surowym pięknem przyrody, rzecz jasna.
Taksówką na pustynię
A jednak jest. Kilkanaście kilometrów od klasztoru znajduje się osada Udabno, którą przecież mijaliśmy po drodze w tamtą stronę, ale jakoś umknęło to naszej uwadze. Wyrasta niespodziewanie, pośród pustyni, a na jej obrzeżu, równie niespodziewanie, wyrasta niepozorny, biały budynek. To on! Oasis Club. Faktycznie jest jak oaza na pustyni. Długo wyczekiwany i bardzo, ale to bardzo pożądany! Jesteśmy głodni, przewiani i zmarznięci. A teraz wieje już tak, jak w Polsce chyba tylko podczas klęsk żywiołowych. Kierowca mówi, że to huragan, ale to normalne w tym miejscu. Wołga dumnie parkuje przed naszą oazą i tym samym udajemy się na "przerwę technicza". Miejsce jest na tyle niesamowite i genialne, że poświęcę mu tu kilka(dziesiąt) słów. Trochę wcześniej zrobił to już Marcin Meller w Newsweeku (tekst można znaleźć tu: http://opinie.newsweek.pl/marcin-meller--oaza,106061,1,1.html), a ja dodam do tego trochę swoich przemyśleń.
Udabno. Z prawej polska Oaza
Na początek - pełen podziw i uznanie za pomysł i odwagę. Często przychodzi w życiu taka chwila, że ma się ochotę wszystko rzucić i zaszyć gdzieś daleko, zacząć wszystko od nowa. Ale tylko nieliczni decydują się zrealizować ten pomysł w praktyce. Tych nielicznych właśnie mamy okazję poznać.
Wyprawa do Dawida Garedży nie jest wycieczką na godzinę czy dwie. Od wyjazdu z Tbilisi do powrotu mija około 6-7 godzin (niezależnie od tego, czy weźmiemy taksówkę już w Tbilisi, czy dopiero w Sagaredżo), jest więc duże prawdopodobieństwo, że człowiek w tym czasie zrobi się głodny. A głodny znaczy zły, bez chęci do zwiedzania i delektowania się pustynnymi widokami. Pomysł naszych rodaków wydaje się więc strzałem w dziesiątkę. Urok tego miejsca polega też na tym, że nikt się go tam nie spodziewa. Oto nagle, na obrzeżu położonej pośrodku niczego wioski, widzimy biało-czerwoną flagę, pod którą kryje się polski bar z gruzińskim jedzeniem. Czujemy się trochę jak karawana na pustyni: wielbłądem jest taksówka, oazą - polski bar.
Oaza! (fot. Edyta)
Może więc nie powinienem o nim wspominać, żeby nie burzyć aury zagadkowości i niespodzianki? Ale z drugiej strony, miejsce jest na tyle niezwykłe, że nie sposób o nim nie wspomnieć, a będąc w okolicy - nie zatrzymać się tam chociaż na chwilę. A już nie daj Boże je przegapić!
To niepozorne z zewnątrz miejsce skupia niesamowitą inicjatywę niesamowitych ludzi. Coś w tym jest, że właśnie Gruzja skupia wokół siebie takie osoby. Cały czas po głowie plączą się myśli, czy to, co widzimy istnieje naprawdę, czy to może jakaś fatamorgana? Że Polacy, że odludzie, że ciepłe jedzenie, że polska wódka w lodówce... Ale nie, to nie urojenia, bo wszyscy widzimy to samo! Za barem stoją Polacy, w kuchni pomagają miejscowi a jedzenie jest najlepsze ze wszystkich, które jadłem w Gruzji. Oczywiście regionalne specjały! Trzeba je tylko szybko zjeść, bo hulający dookoła wiatr szybko wystudzi zawartość naszego talerza.
Polski akcent na pustyni
Na rozgrzanie zamawiamy pyszną herbatę z cytrynką i miętą. A na odchodne smakujemy zaproponowaną przez Szefa smakową czaczę - gruziński wysokoprocentowy specjał, który dostępny jest w Oazie w kilku smakach. Wypijamy za sukces naszych Rodaków i za zdrowie Kierowcy, który cierpliwie spędza z nami kolejną godzinę. Jeszcze tylko wpis do księgi gości i do zobaczenia - do następnego razu, bo że tam wrócimy, nie ulega żadnej wątpliwości. Chciałoby się zostać dłużej. Jeszcze poczekać, poznać kolejne ciekawe osoby, bo Gruzja, chyba jak mało który kraj na świecie sprzyja właśnie zawieraniem ciekawych znajomości. Właśnie wkracza kolejna grupa Polaków.
Smacznego!
My wyruszamy do Sagaredżo. Trochę się rozpogadza i przed nami roztacza się zachód słońca nad oddalonymi szczytami gruzińskiej Kachetii. Okazuje się, że zostaliśmy oszukani w marszrutce z Tbilisi, zamiast po 3 lari zapłaciliśmy po 5. Kierowca nie kryje niezadowolenia i obiecuje nam załatwić taksówkę do samej stolicy za 10 lari. Wykonuje kilka telefonów do znajomych - pewnie w naszej sprawie, po gruzińsku, więc nie rozumiemy ani słowa. Ale musiało tak być, bo na postoju w Sagaredżo stajemy drzwi w drzwi z samochodem, którego brodaty kierowca już na nas czeka. Z nim pojedziecie dalej - żegnamy się i za chwilę mkniemy już do stolicy. 40 kilometrów za obiecane 10 lari, za 20 złotych. Z Torunia do Bydgoszczy za taką odległość trzeba zapłacić 150 złotych, przy podobnych cenach benzyny.
W stronę Tbilisi
Także przy okazji chciałbym zaprzeczyć stereotypowi, że gruzińscy taksówkarze czyhają tylko na portfel zagranicznego turysty. Bo jeżeli już kogoś posądzać o zdzierstwo to najpierw trzeba poszukać u siebie...
A słońce już dawno zaszło i kolejny dzień pełen wrażeń jest już za nami. Mam tylko nadzieję, że przy kolejnej wizycie znowu spotkamy na postoju naszą znajomą Wołgę, która zawiezie nas na księżycowe odludzie!