niedziela, 26 października 2014

W drodze do Muco - wioska wyklętych

Na wyświetlaczu LCD mojego aparatu porusza się jakaś dziwna czerwona plama. Bezoka czaszka wpatruje się nieruchomo a wyschnięta ręka z wyciągniętymi palcami wydaje się zapraszać do środka. Upiorne domki na granicy Gruzji z Czeczenią pełne są ludzkich szkieletów. Od świata doczesnego dzieli je krata w niewielkich oknach. W dole szumi rzeka, przez którą przeprawiać musieli się uciekinierzy z pogrążonej w wojnie krainy, a na górze gruziński pogranicznik pilnuje, żeby nikt nie posunął się o krok za daleko.

Skalna ściana przy gruzińskiej granicy
Kilkunastokilometrowa droga z Szatili do Muco w pewnym momencie odbija gwałtownie w prawo. Przed nami rozpościera się dolina rzeki Arguni. Na stromym zboczu powiewa w oddali rosyjska flaga. To już Czeczenia. Przez kilka lat po upadku Związku Radzieckiego uważała się nawet za niepodległe państwo, oczywiście nieuznane na świecie. Wprowadzono tam prawo szariatu, mordowano, podpalano, porywano... aż wreszcie w 1994 roku miarka się przebrała i Jelcyn rozpoczął tam wojnę. Wciąż istniało zagrożenie, że zbuntują się też inni i sama Rosja legnie w gruzach. Wojny czeczeńskie były w sumie dwie, ostatnia skończyła się niespełna dziesięć lat temu. Podczas jednej z nich rosyjski helikopter w poszukiwaniu terrorystów zapędził się aż do gruzińskiego Szatili.
Anatori. Widok w stronę Szatili
Urodą nie ustępuje części gruzińskiej, na której stoimy. W ogóle cały Kaukaz składa się z niepowtarzalnych, na długo zapadających w pamięci widoków. I tym bardziej szkoda tego miejsca, tyle razy pogrążonego w wojnach, zamachach czy ucieczkach. Szczególnie trudne były dla tych terenów lata 90-te minionego wieku. Ale i wcześniej mieszkający tu ludzie nie mieli łatwo. Nieszczęścia nie zawsze dotykały całe państwo. Czasami grom z jasnego nieba spadał tylko na jedną wioskę czy ród. Niemym świadkiem tych wydarzeń jest wymarła osada Anatori położona na gruzińsko-czeczeńskim pograniczu. To kilka małych domków na górującym nad rzeką wzgórzu. Wszystko stało się dawno, jeszcze za carskiej Rosji. Kiedy dokładnie - nie wiadomo. Może sto, może dwieście lat temu. Okolice Szatili dotknęła epidemia. Jaka dokładnie - też nie wiadomo. Krążące po internecie opisy są nieprecyzyjne: to dżuma, to cholera, to czarna ospa... Jedno jest jednak pewne. Zarażeni opuszczali swoje domy i udawali się na wygnanie, właśnie tutaj, na malownicze czeczeńskie pogranicze, by dokonać żywota z dala od swoich bliskich. Dziesiątki osób, może setki. Całe rodziny, całe pokolenia. Zostawali w kamiennych domkach. Nie pochowano ich, leżą tam do dzisiaj.
Anatori. Wioska przeklętych
To upiorne miejsce przyciąga licznych turystów przemierzających drogę z Szatili do Muco. Zatrzymują się i podglądają zza żelaznych krat sponiewierane kości, zwisające resztki zmumifikowanych tkanek. Mniej odważni poprzestają na jednym domku albo w ogóle do nich nie podchodzą. Anatori to jeden z tych obrazków, które zostają w pamięci na zawsze. Połączenie piękna przyrody z ponurą historią i upiornymi jej szczątkami. Ale nie tylko dlatego. Właśnie napotykamy grupę Gruzinów, dwóch facetów po czterdziestce wraz ze swoimi córkami. Po chwili krąży między nami butelka cholernie mocnej czaczy i rozbrzmiewają toasty. Gaumardżos Sakartwelo! Gaumardżos Poloneti! Przedstawiają się jako emerytowani policjanci. Uczta w wiosce przeklętych trwałaby dłużej, ale przed nami jeszcze długa droga do Muco. Ponad 10 kilometrów piechotą w jedną stronę, musimy zdążyć przed wieczorem i przed burzą. Żegnamy się długo, czacza zaczyna działać, ale kto jak Gruzin nie zrozumie, że droga długa, a z górami nie ma żartów.
Droga do Muco
Droga do Muco wydaje się nie mieć końca. Godzina, druga godzina, trzecia... Mijamy resztki opuszczonych zabudowań i kilka wciąż zamieszkałych zagród. Jak to jest tu mieszkać? Z dala od cywilizacji, gdzie zimą można się dostać jedynie helikopterem, a to i tak na lądowisko położone 10 kilometrów stąd, w Szatili? Taka myśl towarzyszy nam przez kolejne godziny. Dobrze, że mamy ze sobą po kilka litrów picia, bo upał jest czasami dosyć uciążliwy. Droga nie jest trudna, przejeżdżają ją nawet samochody bez napędu na cztery koła, ale po kilku godzinach marszu każde podejście pod górę jest bardzo upierdliwe. W razie, gdyby skończyły się zapasy picia uratują nas "rodniki" - liczne przydrożne źródła z górską wodą.
Muco. Wymarł skalny zamek
Aż w końcu zza zakrętu pojawiają się pierwsze wieże, wyrastające wprost ze skał. Za kolejnym zakrętem naszym oczom ukazuje się Muco. Opuszczony skalny zamek położony na samym szczycie stromej góry. Część wycieczki jest już tak wykończona, że rezygnuje z podejścia. We trójkę zaczynamy wspinaczkę na górę, ale w połowie drogi na podejście do samych murów decyduje się tylko najbardziej wytrwały. Podejście jest strome, ale nie wymaga umiejętności alpinistycznych. Nas zdominowało zmęczenie i lejący się z nieba żar. Siedzimy na kamieniach, podziwiając otaczający nas krajobraz. Dookoła groźne, kaukaskie szczyty i górujące nad nami ruiny starego zamku. Niektóre jego części zlały się już ze skałami do tego stopnia, że nie wiadomo, czy to góra czy wytwór ludzkich rąk. A może to praca człowieka wykuta w skale, bo i tego tu wykluczyć nie można? Zabudowania są rozległe, wieże umiejscowione są również na oddalonych zboczach góry. Okazuje się, że twierdza Muco też kryje swoje szkielety w małych, ponurych domkach z kamienia...
Muco. Wymarł skalny zamek
Schodzimy. Reszta ekipy siedzi już na dole i masuje nogi spływającym górskim strumieniem. Nieskażona przyroda, spokój i szum wody. Cywilizacja do jakiej przywykliśmy została daleko w tyle. Oprócz wymasowania nóg w strumieniu warto przejść się po zboczu góry na przeciwległym brzegu rzeki, stamtąd dużo lepiej widać zamek niż wprost z jego podnóża.
Kaukaz pełen jest liczących setki lat twierdz. Pochodzą z czasów, kiedy jeszcze nie sięgało tu carskie imperium, w ogóle nie było tu państw ani oficjalnych granic. Nie znaczy to jednak, że panował pokój i wszyscy się przyjaźnili. Trudno dostępne twierdze służyły do obrony przed wrogimi plemionami i rodami. Obecnie w twierdzy Muco trwają prace restauracyjne. Pozostaje więc nadzieja, że zabytek nie jest pozostawiony sam sobie i postrzępione, mroczne mury zostaną zachowane i dalej będą malowniczo wyrastać z górskiego zbocza.
Pora wracać!
Pora wracać. Dochodzi 16:00 a przed nami kawał drogi. Kawałek za Muco spotykamy, ku naszemu zdziwieniu, marszrutkę. Skatowany niemal do śmierci technicznej brązowy Mercedes. Kierowca zatrzymuje się i zagaduje nas a ja potem tylko żałuję, że nie zapytałem się, dokąd jadą ci wszyscy ludzie. Może on wiózł duchy mieszkańców twierdzy? Ruszamy dalej, każdy w swoją stronę. Rozwalony bus na dziesiątki metrów zostawia za sobą smród spalin. A nam po chwili trafia się kolejna okazja i ponad kilometr drogi pokonujemy na pace dostawczej terenówki. Brudni, wytrzęsieni, ale wdzięczni za podwózkę kontynuujemy wędrówkę na własnych nogach. Słońce powoli zachodzi. Po kilku godzinach marszu przechodzimy przez Anatori, wioskę przeklętych, jeszcze raz spoglądając na Czeczenię. Niebo pokrywają ciemne chmury. Znad gór dochodzą złowrogie grzmoty, tymczasem do naszej szatilskiej twierdzy jeszcze prawie godzina. Nie ma zmiłuj, trzeba się spieszyć! Jest coraz ciemniej, brakuje tylko ulewy. Burza jest coraz bliżej, błyskawice nie tylko słychać, ale już widać, tuż nad naszymi głowami. Nagle dochodzi do nas warkot silnika. Nadjeżdża zbawienie! Wraca brązowa marszrutka-widmo, pełen bus wiozący ludzi nie wiadomo skąd nie wiadomo dokąd. Jesteśmy uratowani!
Opuszczone zabudowania
-Ile za przejazd?
-Nic! Przecież wy u mnie mieszkacie, nie pamiętasz?
Kierowcą okazuje się właściciel twierdzowego hostelu. Na desce rozdzielczej palą się wszystkie kontrolki, dokąd on tą marszrutką w takim stanie po nocy będzie jechał? Ale okazuje się, że trasa kończy się nieopodal, w Szatili. Ledwo dochodzimy do twierdzy i zaczyna się prawdziwa burza z ulewą. Na drogę łączącą Szatili ze światem spada właśnie lawina. Przydrożne koparki i spychacze będą miały sporo roboty.
Anatori z Czeczenią w tle
Podejście do twierdzy w Muco
Panorama Muco
Gdzie jest skała a gdzie mur?
Droga z Muco do Szatili
Czeczenia

piątek, 17 października 2014

Na progu Czeczenii

Panującą dookoła ciemność rozświetlają tylko błyskawice i latarki zbłąkanych wędrowców, schodzących z gór w strugach deszczu. Kompletnie przemoczona biało-czerwona flaga łopocze na złowrogim wietrze. Ale nam nic nie grozi, zdobyliśmy przecież twierdzę. I to nie byle jaką! Jesteśmy w XI-wiecznej twierdzy w Szatili, prastarej wiosce położonej przy granicy Gruzji z Czeczenią. Przez najbliższe trzy dni będzie naszym domem.


Tunel do nikąd
Minęliśmy upiorne tunele wykute w skałach w drugiej połowie lat 80-tych zeszłego wieku. Według planów radzieckich inżynierów, od dziesięciu - piętnastu lat jeździłby już nimi pociąg łączący Tbilisi z Ordżonikidze, dzisiejszym Władykaukazem. Tunel miał mieć 23 kilometry długości, przebijać cały Kaukaz na wylot i być najdłuższym tunelem w Europie. Dla ekstremalnie trudnej trasy zaczęto nawet opracowywać specjalne lokomotywy. Ale radziecki potwór rozpadł się na wiele części, pieniądze wyparowały i budowy nie ukończono... W umiejętności Tristana jako kierowcy nie wątpię ani przez chwilę. Urodził się w tych stronach, polował na niedźwiedzie, zna każde wzgórze i każdy dom. Tu mieszka jego kolega z klasy, tam brat, a tam, na tej górze kolejny krewny. Po drodze ma działkę, na której poznajemy całą jego rodzinę. Rocznik 1955, facet w sile wieku.
Centymetry dzielą nas od wieczności
Trochę zaczynam jednak wątpić w zapewnienia, że niemalże niskopodłogowy bus bez problemu poradzi sobie z górską drogą niemal zupełnie pozbawioną nawierzchni. Mercedes Sprinter czuje się coraz gorzej. Kilka godzin temu, błyszczący i rześki zajechał po nas pod tbiliski hostel. Jednak nigdy nie wiózł tylu pasażerów po trasie rodem z nocnego koszmaru. Mozolnie wspinamy się pod górę, od ponad godziny, raz z lewej, raz z prawej towarzyszy nam nieustannie stroma przepaść. Niektóre okna zasłonięte, nie wszystkim starcza nerwów na oglądanie centymetrów dzielących koła samochodu od wieczności. Brakuje nam napędu na cztery koła - a mają go praktycznie wszystkie mijane przez nas pojazdy. Bez dżipa trudno tędy przejechać, chociaż nie jest to niemożliwe. Rozkładowa marszrutka kursująca dwa razy w tygodniu z Tbilisi do Szatili to też zwykły bus. Żeby dotrzeć do celu oddalonego od stolicy o 150 kilometrów potrzebuje pół dnia.
2600 m. n.p.m. Mała przerwa...
Zbliżamy się do wysokości 2700 metrów nad poziomem morza. Serpentynami wjeżdżamy na samą górę i pokonujemy Przełęcz Datwisdżwari (Niedźwiedzią). Za chwilę będziemy już z drugiej strony górskiego łańcucha i rozpoczniemy kilkunastokilometrowy zjazd w stronę położonego w dolinie Szatili. Miejscami droga wyścielona jest ostrymi kamieniami, co jakiś czas rozlega się przeszywający zgrzyt zarysowanego podwozia. Trzęsie. Najpierw odpadają przywieszone na szybie niedźwiedzie kły. Potem spada lusterko. Z naprzeciwka mija nas dostawcze auto z dwoma zakapiorami w kabinie. Kilkukrotnie mijamy koparki i spychacze pozostawione na poboczu. Jak się okazuje, wcale nie są porzucone. Stoją nieopodal miejsc, w których regularnie spadają kamienne lawiny. Można wówczas stosunkowo szybko i bezproblemowo udrożnić trasę, bez zwożenia sprzętu przez dziesiątki kilometrów. I nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już jutro będą miały sporo pracy...
Przydrożny spychacz
Z resztą to nie jedyny problem. Ze stromych skalnych zboczy co chwilę spływa jakiś strumień. Nie ma tu mostów ani przepustów, woda przepływa więc przez gruntową lub kamienistą drogę. Zazwyczaj pokonujemy je bez problemu, ale kilka razy rysujemy podwoziem po wystających z wody kamieniach. Po przekroczeniu górskiego pasma otwiera się przed nami bezkresna przestrzeń, cały świat jest poniżej nas. I wijąca się jak makaron droga, po której powoli zjeżdżamy. Emocje powoli opadają, zwłaszcza, że co kilkadziesiąt-kilkaset metrów przyroda przewidziała miejsce, na którym można się wyminąć z nadjeżdżającym z przeciwka samochodem. W razie czego nie będziemy musieli jechać na wstecznym...
Wodospad w okolicy Szatili
Wjeżdżamy w dolinę, na zboczach otaczających nas gór widoczne są już obronne wieże rodowe. Wieże rodowe to budowle charakterystyczne dla całego Kaukazu - i północnego (Osetia, Dagestan, Czeczenia), jak i południowego. W razie niebezpieczeństwa pełniły one rolę schronienia i miejsca, skąd atakowano wroga. Pomimo wielu setek lat są dobrze zachowane, rzadko spotykaliśmy wieże, które popadły w ruinę. Ale nie tylko wieże nam towarzyszą. Co kawałek trafiamy na "rodnik", czyli źródło. Woda jest oczywiście pitna, kilka razy korzysta z niej Tristan, my póki co wykorzystujemy hektolitry picia zakupione w tbiliskim sklepie. Sklep w Szatili jest, ale uprzedzano nas o bardzo wysokich cenach, toteż pół marszrutki wypełnione jest naszymi zapasami jedzenia i picia na dwa dni.
Wieża obronna
Chmurzy się. Najważniejsze, żebyśmy dojechali do celu przed burzą. Bo nikt nie będzie mógł nam zagwarantować, że droga nie spłynie w przepaść a z góry nie zleci na nas lawina błota i kamieni. Od kilku kilometrów towarzyszy nam przekonanie, że żadnych zjazdów ani podjazdów, z których będziemy mogli spłynąć już nie będzie. Ale nic bardziej mylnego! Towarzysząca nam z lewej strony rzeka niespostrzeżenie znika a z przodu ukazuje się zakręt pod kątem 180 stopni ze stromym zjazdem. Zmieścimy się? Musimy, czasami tu nawet ciężarówki się zapuszczają! Za dwa dni będziemy tędy wracać, tym razem pod górę. Ale to będzie za dwa dni. Tristan mówi, że do Szatili już niedaleko, za 2-3 kilometry dojedziemy. Czyli jakieś 10 minut jazdy. Z naprzeciwka mijamy idących piechotą miejscowych, więc do wsi faktycznie musi być blisko.
Zmieścimy się?
Ale nie jest. 10 minut minęło, zakręt, za którym miało się znaleźć Szatili odsłonił tylko resztki kołchozu. Minęło 20 minut - dalej nic. Niebo coraz ciemniejsze, a my wciśnięci pomiędzy stromymi skalnymi ścianami. Jest prawie ciemno. Pojawia się idea, że może zboczyliśmy z trasy.
- I jesteśmy już w Czeczenii! Zgubiliśmy się i zapuszczamy się w nią coraz głębiej, głębiej... - pocieszam. Zawsze umiem pocieszyć. Po pół godzinie na duchu podtrzymuje jeszcze myśl, że przecież nigdzie po drodze nie było rozwidlenia dróg, nie dało się zboczyć i pomylić trasy. Czterdzieści minut i wciąż jedziemy? Cholera, co jest?! Z łomotem przejeżdżamy po składającym się z metalowych płyt mostku. Zza zakrętu wyłania się szatilska twierdza. Stajemy po środku wsi, nieopodal lądowiska dla helikoptera, który zapewnia łączność ze światem podczas gdy droga jest nieprzejezdna. Jesteśmy na miejscu. Znad gór rozlega się burza.
Dojechali!
Tristan poszedł poszukać dla nas noclegu. Emocje zaczęły opadać a my uświadamiamy sobie, gdzie się znaleźliśmy. Dookoła sięgające chmur górskie szczyty, złowroga burza i świadomość, że znaleźliśmy się u progu Czeczenii. Czy na pewno było warto? Tyle godzin jazdy, tyle nerwów niektórzy stracili? Zostaliśmy sami ze swoimi myślami na ładnych parę chwil. Siedzimy w miejscu, które piętnaście lat temu ostrzelały rosyjskie helikoptery podczas wojny czeczeńskiej. Ponoć szukali bazy terrorystów, trafili za to w okolice szkoły. Na radarze pobliskiego lądowiska do tej pory widnieje ślad po pocisku.
- Będziecie spali w twierdzy! - pojawia się nagle Tristan z wesołą kobitką lat czterdziestu, naszą gospodynią. Za 40 lari od osoby za noc z obiadokolacją. Cena nie mała, ale w górach na Kaukazie takie sumy to norma. Turystów nie ma tu jeszcze tak wielu, więc zarobiona kasa musi starczyć na długo. Poza tym za takie miejsce można tyle dać bez żadnego wahania. Po chwili znosimy nasze toboły do położonej poniżej wioski twierdzy. W deszczu nie jest to takie proste, przed nami strome zejście po śliskich kamieniach i niezliczona ilość bagażu...
Sztuka w hostelu
Na czworakach przedzieramy się przez metrowej wysokości drzwi wejściowe. Wnętrze pogrążone jest w mroku, twierdza ma tylko nieliczne małe okienka. To, co zobaczymy w środku przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Na parterze - mała galeria miejscowej sztuki i pamiątek. Do tego łazienka z ciepłą wodą, której nie doczekaliśmy się w tbiliskim hostelu. My wdrapujemy się na drugie piętro, gdzie będziemy mieszkać. Małe, dwuosobowe pokoiki z nową, czystą i pachnącą pościelą. Widok na świat zapewniają niewielkie otworki w kamiennych ścianach, przez które, wbrew pozorom, nie wpada ani deszcz ani nocny chłód. Wszędzie doprowadzony jest prąd. Woda i elektryczność są w Szatili za darmo. Jakby udogodnień było mało, właśnie na drugim piętrze jest taras. Zawieszamy na nim polską flagę i wznosimy toast za szczęśliwy dojazd i "zdobycie" twierdzy. Do obiadokolacji jeszcze prawie dwie godziny, o powrocie karkołomną drogą do Tbilisi nikt na razie nie myśli.
Twierdza w Szatili
Wieje coraz mocniej, deszcz zamienił się w regularną ulewę, co kilkadziesiąt sekund niebo przeszywa błyskawica. Smak czaczy, swojskiego wina kupionego po drodze i innych ciekawych napojów jest w tych okolicznościach niepowtarzalny. Przed zmrokiem wyruszamy na kolację, którą podają w gospodarstwie w górnej części wioski. Kucamy, wypełzujemy przez metrowe drzwi i w strugach deszczu i kałużach idziemy jeść.
Przy sąsiednim stole uczta, pod dachem smaży się mięso na grillu. Siedzą Tristan z miejscowymi facetami o ponurych, wzbudzających grozę minach. Ciekawy kontrast z okrągłą, pogodną twarzą Tristana. Przypominają tych dwóch, którzy mijali nas po drodze do Szatili. Chociaż Gruzini, wyglądają raczej jak ludzie z Dagestanu lub innych północnokaukaskich republik. Siedzimy na progu Czeczenii, niespełna trzy kilometry dalej kończy się Gruzja, więc nie ma się co dziwić, że i ludzie odzwierciedlają charakter tego pogranicza.
Twierdza w Szatili
Burza się nasila. Najedzeni pogrążamy się w kompletnej ciemności. Tuż za płotem przestają dochodzić jakiekolwiek smugi światła z pobliskiego gospodarstwa. Po kolei, gęsiego, pogrążamy się w czarnej dziurze, idący z tyłu widzą, jak ci z przodu po prostu rozpływają się w ciemności. Powoli spełzamy po śliskiej trawie. Nie pomyśleliśmy oczywiście, żeby zabrać ze sobą latarki. Pomaga tylko przyświecanie komórką. Jeszcze gorzej jest w twierdzy. Tutejsze schody, pełne dziur i zapadlisk, przekształciły się w płynącą rzekę. Tak! Hektolitry wody spływają po nich na dół, do prawdziwej rzeki! A my przedzieramy się przez nie, krok po kroku, centymetr po centymetrze, wpatrując się w niewielki, oświetlony komórką kawałek podłoża, na który można postawić nogę. Zanim cała pielgrzymka dotarła do hostelu, na czworakach przeszła przez metrowe drzwi i wdrapała się na górę, minęła wieczność.
Hostelowy korytarz
W Gruzji jesteśmy już od kilku dni, ale po raz pierwszy zrobiło się chłodniej. Rozgrzewamy się na tarasie gruzińskimi napojami. Panującą dookoła ciemność rozświetlają tylko błyskawice i latarki zbłąkanych wędrowców, schodzących z gór w strugach deszczu. Niektórzy z nich przedzierają się przez strumień wody ściekający po schodach twierdzy, wspinają się na wyższe piętra po wąskich, zarośniętych kamiennych schodach, pionowych drabinach i znajdują schronienie w sąsiednim, opuszczonym skrzydle. W drewnianych domkach po drugiej stronie rzeki również biesiadują. Zagranicznych turystów tu mało. Dominują Gruzini, którzy chyba we krwi mają podróżowanie, chodzenie po górach lub jeżdżenie po nich terenówkami. Przebiegającą po drugiej stronie rzeki drogą do opuszczonego Muco co chwilę przejeżdżały kawalkady Jeepów. Teraz ruch już właściwie zamarł, chociaż, jak mówił Tristan, nawet nocą jeździ się drogą do Szatili. Mohito zrobione z czaczy i zerwanej mięty się kończy. Wiatr zaczyna być dokuczliwy. Chowamy się w twierdzy, w naszych ciepłych pokojach.
Widok z tarasu
Twierdzowy pokój
Twierdza Szatili
Nadchodzi burza
Twierdza o poranku
Z drogi do Muco
Spacer po twierdzy

W nocy płynęła tędy rzeka
Spojrzenie z opuszczonego skrzydła

poniedziałek, 6 października 2014

Po linie nad miastem, czyli dwie godziny w Cziaturze

No to jedziemy!
Co wspólnego mają ze sobą autobus miejski, tramwaj, metro, trolejbus i kolejka linowa? Wszystkie są środkami transportu miejskiego! Ale jak to, jeździć kolejką linową po mieście? Z zakupów, z pracy, do domu, na osiedle? Tak! To wszystko dzieje się naprawdę, w przemysłowym gruzińskim miasteczku o nieco włosko brzmiącej nazwie: Cziatura. No to jedziemy!





Cziatura - widok na miasto
Licząca kilkanaście tysięcy mieszkańców Cziatura leży w centralnej Gruzji. Dawniej słynęła z kopalni manganu, dzisiaj, kiedy przemysł górniczy podupadł, popularność zyskuje dzięki wciąż zachowanym, oplatającym całe miasto kolejkom linowym. Z racji położenia miasta - centrum znajduje się w dolinie, natomiast niektóre osiedla mieszkalne na stromych zboczach otaczających Cziaturę gór, najefektywniejszym środkiem transportu okazało się wybudowanie kolejek linowych. Przewodniki turystyczne często pomijają Cziaturę, jednak kilka artykułów na jej temat, które ukazały się w ciągu ostatniego roku w internecie, wzbudziły nasze zainteresowanie do takiego stopnia, że nie mogliśmy sobie odpuścić wizyty w tym niezwykłym miejscu.
Komunikacja miejska
Było już dosyć późno, kiedy udało nam się zorganizować transport. Dochodziła 14, kiedy w pięć osób wcisnęliśmy się do starego Opla Astry i ruszyliśmy z Kutaisi do manganowego zagłębia. Oba miasta dzieli około 80 kilometrów, toteż dojazd marszrutką nie wchodził w grę, było na to po prostu za późno. Zwłaszcza, że mieliśmy do odwiedzenia jeszcze dwa miejsca po drodze. Po drodze zajechaliśmy jeszcze na zagubioną kutaiską uliczkę. Kierowca zatrzymał się, zniknął w bramie pobliskiego domu i po chwili wrócił z kilkoma butlami wina. Dla nas, na drogę! W doskonałych nastrojach, które z kilometra na kilometr stawały się coraz lepsze, dotarliśmy do celu. Wszelkie obawy przed podróżowaniem starymi wagonikami zostały daleko w tyle.
Słońce nas nie opuszcza, ale nie czuć już męczącego upału. Centrum miasta nie sprawia wcale tak depresyjnego wrażenia, jak mogłoby się wydawać. Znacznie bardziej depresyjnie wygląda przejazd pociągiem przez Wałbrzych czy Dąbrowę Górniczą. Co prawda miasteczko jest nieco zapuszczone, ale w taki swojski, uroczy sposób. Przed nami pierwsza kolejka. Z budynku stacji odjeżdżają wagoniki w czterech kierunkach. Za 20 tetri (niespełna 40 groszy) wyruszamy w kilkuminutową podróż na górę. Pasażerów jest sporo, wagonik dosyć zadbany i wyklejony reklamami - jak na transport miejski przystało. Nie wszystkie linie są płatne, na niektórych oficjalnie nie pobiera się żadnych opłat.
Widok z kolejki
Nasz kierowca w Cziaturze bywał, kolejkami nigdy nie jeździł, ale wiedział, że są. Dobrze, że mieliśmy go ze sobą, z dala od turystycznych szlaków, od dużych miast, uczelni czy instytucji państwowych język rosyjski nie jest powszechnie znany. Dojeżdżamy na miejsce. Wysiadamy na trzęsącą się metalową platformę. Widok dookoła naprawdę robi wrażenie. Chyba jedno z najciekawiej położonych gruzińskich miast, zdecydowanie warto było tu przyjechać. W oddali opuszczone wieżowce, które powoli pokonuje przyroda. Niektóre mieszkania wciąż są zamieszkane, w innych, pozbawionych drzwi i okien, wyrastają już drzewa albo pasą się świnie. Kolejki jeszcze żyją, ale Cziatura powoli obumiera. Kto może wyjeżdża do większych miast. Nie wiadomo, jak długo wagoniki będą jeszcze górować nad miastem, dlatego z odwiedzeniem tego miejsca warto się pospieszyć. Zwłaszcza, że część linii jest już wyłączona z użytku.
"Peron" górnej stacji
Wagonik zjechał na dół, wróci za jakiś czas. Zostaliśmy tylko my i hulający wiatr. Do zbocza pobliskiej góry przytwierdzone są "holiłudzkie" napisy informujące o nazwie miejscowości. Podobne są w Batumi. Jutro o tej porze będziemy już w Polsce, ale póki co nasycamy się tym niezwykłym miejscem. Gruzja pełna jest miejsc, które zapadają w pamięci na zawsze, ale to jest inne niż wszystkie. Takie trochę jak irracjonalny sen, ale jednak prawdziwe, bo widzimy i czujemy to wszyscy z naszej polsko-gruzińskiej szóstki. Hipnozę przerywa nadjeżdżający z dołu wagonik. Z trzęsącej się metalowej platformy ładujemy się do środka i zjeżdżamy na dół, po drodze zasięgając informacji o pozostałych ciekawych liniach w mieście. Niestety, czasu mamy już niedużo, więc musimy ograniczyć się do 2-3 linii. Ładujemy się do Aśki i mkniemy przez miasto do kolejnej stacji.
Widok na górną stację
Kolejki nad Cziaturą jeżdżą od 60 lat, 10 lat temu towarzyszył im jeszcze trolejbus (zlikwidowany podobnie jak wszystkie inne linie trolejbusowe w Gruzji, za wyjątkiem okupowanego Suchumi). Niektóre linie służą jedynie do przewozu ładunków. Część wagoników pamięta z pewnością pierwsze dni nadziemnego transportu w Cziaturze - na archiwalnych zdjęciach z lat 50-tych widać w powietrzu dokładnie te same modele co i teraz. Stację, na którą właśnie jedziemy obsługują takie właśnie kolejki. Nad ulicą przemyka ciasna blaszana puszka z małymi, okrągłymi dziurami bez szyb. Jesteśmy na miejscu!
Cziatura
Stacja obsługuje dwie linie. Obie darmowe, jednak do wagoników wpuszczane są tylko po 4 osoby. Spotykamy polską wycieczkę, wymieniamy się naszymi gorzkimi żalami na temat pobytu w Armenii i idziemy zwiedzić stację. Trochę potrwa, zanim wszyscy zdążą wjechać i zjechać. A do tego dochodzą jeszcze miejscowi, którzy mają w tym miejscu pierwszeństwo przejazdu. W odróżnieniu od poprzedniej stacji, na tej niewiele zmieniło się przez dziesięciolecia. Wagoniki z epoki, brak reklam i innych "wyznaczników czasu". Surowe, obdrapane ściany i napisane odręcznie informacje dla pasażerów i obsługi stacji. Oczywiście po gruzińsku. Gruzińskie pismo jest sztuką same w sobie, toteż liczne napisy w tym języku dodają smaczku temu niezwykłemu miejscu. Wiatr się nasila, wagonikami buja, nagle stają. Ruch wstrzymany, za mocno wieje. Ludzie wiszą nad ziemią. My, uspokojeni przez swojskie wino, czekamy grzecznie na swoją kolej.
Stylowe napisy przy wejściu na stację
W końcu nadjeżdża! Klaustrofobiczna klatka z dziurami. Pakujemy się we czwórkę do środka i odjazd! W środku półmrok, wagonikiem buja, im wyżej - tym bardziej. Dziewczyny śpiewają. Po kilku minutach jesteśmy na górze. Tutejsza "stacja" też jest obsługiwana przez pracownika. Może dlatego, że jeden nieostrożny ruch na "platformie" do wsiadania oznacza upadek dziesiątki metrów w dół i niechybną śmierć? Pani z budki poleca nam panoramę z punktu widokowego. Wiatr hula, słońce zaszło, przed nami rozpościera się widok ponurej, równie groźnej co urodziwej Cziatury. Po kilku minutach jedziemy z powrotem. Zdążymy zobaczyć jeszcze tylko jedną linię. Byle wiatr nie zatrzymał znowu wagoników! Bo wieje coraz mocniej a niebo coraz ciemniejsze...
Stop! Wieje!
Faktycznie. Ruch wstrzymano. Na stacji zebrała się jeszcze grupa gruzińskich turystów, którzy też chcą "zwiedzić" cziaturskie kolejki. Nagle jeden z wagoników zapełniają miejscowi. Rusza. Nas nie wpuszczają a dogadać też się nie można, bo starsze kobitki obsługujące stację rosyjski dawno już zapomniały. Wieje. Kolejki wiszą bez ruchu. To zdecydowanie najbardziej niezwykły i jednocześnie najbardziej podatny na warunki atmosferyczne środek transportu miejskiego, jaki znam. Nie ma rozkładu jazdy, kiedy wagonik odjeżdża - w zasadzie nie wiadomo. Czasami czeka na komplet pasażerów, czasami pojedzie i z jednym. Mogą być wszyscy a wagonik z jakichś powodów i tak będzie stał. Gruzinom puszczają nerwy i rezygnują z wyjazdu, ale dowiadują się dla nas, dlaczego wagonik nie zjeżdża na dół - powód ten sam. Wieje. W końcu przestało i blisko 60-letnia kabina stanęła u naszych stóp. Ta miała co prawda normalne okna, ale te bez szyb były szczelnie zakratowane, szyby z kolei były już tak stare i brudne, że dawno straciły resztki swojej przezroczystości. Wnętrze pokrywały skorupy spękanych warstw farby, było ich tyle, że stanowiły już kilkumilimetrowy pancerz.
Obsługa górnej stacji
Górna stacja kolejki znajduje się na wymarłym osiedlu, które oglądaliśmy z oddali z pierwszej linii. Tuż za nią chylą się ku upadkowi wieżowce z wielkiej płyty, kiedyś pełne pracowników miejscowej kopalni. Pomimo tego ktoś tu wysiada, kobiety wracają z siatkami pełnymi zakupów do domu. Kiedy Cziatura wyludni się do tego stopnia, że dla wszystkich starczy miejsca w zadbanych, odremontowanych blokach na dole, nikt już nie będzie chciał mieszkać na skalnym urwisku. Przyroda zajmie wówczas cały budynek, zniknie i kolejna linia naziemnego transportu.
Część linii obsługiwana jest przez "konduktorów", na jednych pobierają oni opłaty, na innych, tak jak teraz, ich funkcja ogranicza się jedynie do zamknięcia drzwi. Zjeżdżamy na dół, osiedle-widmo zostaje za nami.
Linia na wymierające osiedle
Za nami pozostaje i Cziatura. Ruszamy dalej, do Kacchi - położonego niedaleko od miasta małego klasztoru na wysokim skalnym słupie.
Informacjami o tym, jak dojechać do Cziatury transportem publicznym niestety nie posłużę. Taksówka wyniosła nas ok. 150 złotych za całą wycieczkę (przez 6 godzin przejechaliśmy około 200 kilometrów, zwiedziliśmy monaster Gelati, Cziaturę i Kacchi), do podziału na 5 osób. Trochę jeszcze można by było utargować. Jeżdżąc marszrutkami zapłacilibyśmy połowę mniej, ale mając do dyspozycji 5-6 godzin taki dojazd był niewykonalny. A dojazd do Kacchi w ogóle nie jest możliwy przy pomocy publicznego transportu. Porównując z polskimi cenami, nawet dojazd taksówką nie wyszedł drogo. A było warto, zwłaszcza, że nie wiadomo, jak długo to miejsce zachowa swój charakter...
 
Na koniec jeszcze dwa linki z ciekawymi fotkami z Cziatury:
http://www.theatlantic.com/infocus/2013/08/stalins-rope-roads/100577/
http://wyborcza.pl/duzy_kadr/5,97904,14742372,Zardzewiale_kolejki_z_lat_60__wciaz_woza_Gruzinow_.html?i=0


Panorama Cziatury

Z okna kolejki

Opuszczone osiedle

Linia na osiedle-widmo

Stacja osiedle-widmo

Wracamy! :)

Wnętrze monasteru Gelati

Kacchi. W klimacie naziemnych kolejek :)