|
Tunel do nikąd |
Minęliśmy upiorne tunele wykute w skałach w drugiej połowie lat 80-tych zeszłego wieku. Według planów radzieckich inżynierów, od dziesięciu - piętnastu lat jeździłby już nimi pociąg łączący Tbilisi z Ordżonikidze, dzisiejszym Władykaukazem. Tunel miał mieć 23 kilometry długości, przebijać cały Kaukaz na wylot i być najdłuższym tunelem w Europie. Dla ekstremalnie trudnej trasy zaczęto nawet opracowywać specjalne lokomotywy. Ale radziecki potwór rozpadł się na wiele części, pieniądze wyparowały i budowy nie ukończono... W umiejętności Tristana jako kierowcy nie wątpię ani przez chwilę. Urodził się w tych stronach, polował na niedźwiedzie, zna każde wzgórze i każdy dom. Tu mieszka jego kolega z klasy, tam brat, a tam, na tej górze kolejny krewny. Po drodze ma działkę, na której poznajemy całą jego rodzinę. Rocznik 1955, facet w sile wieku.
|
Centymetry dzielą nas od wieczności |
Trochę zaczynam jednak wątpić w zapewnienia, że niemalże niskopodłogowy bus bez problemu poradzi sobie z górską drogą niemal zupełnie pozbawioną nawierzchni. Mercedes Sprinter czuje się coraz gorzej. Kilka godzin temu, błyszczący i rześki zajechał po nas pod tbiliski hostel. Jednak nigdy nie wiózł tylu pasażerów po trasie rodem z nocnego koszmaru. Mozolnie wspinamy się pod górę, od ponad godziny, raz z lewej, raz z prawej towarzyszy nam nieustannie stroma przepaść. Niektóre okna zasłonięte, nie wszystkim starcza nerwów na oglądanie centymetrów dzielących koła samochodu od wieczności. Brakuje nam napędu na cztery koła - a mają go praktycznie wszystkie mijane przez nas pojazdy. Bez dżipa trudno tędy przejechać, chociaż nie jest to niemożliwe. Rozkładowa marszrutka kursująca dwa razy w tygodniu z Tbilisi do Szatili to też zwykły bus. Żeby dotrzeć do celu oddalonego od stolicy o 150 kilometrów potrzebuje pół dnia.
|
2600 m. n.p.m. Mała przerwa... |
Zbliżamy się do wysokości 2700 metrów nad poziomem morza. Serpentynami wjeżdżamy na samą górę i pokonujemy Przełęcz Datwisdżwari (Niedźwiedzią). Za chwilę będziemy już z drugiej strony górskiego łańcucha i rozpoczniemy kilkunastokilometrowy zjazd w stronę położonego w dolinie Szatili. Miejscami droga wyścielona jest ostrymi kamieniami, co jakiś czas rozlega się przeszywający zgrzyt zarysowanego podwozia. Trzęsie. Najpierw odpadają przywieszone na szybie niedźwiedzie kły. Potem spada lusterko. Z naprzeciwka mija nas dostawcze auto z dwoma zakapiorami w kabinie. Kilkukrotnie mijamy koparki i spychacze pozostawione na poboczu. Jak się okazuje, wcale nie są porzucone. Stoją nieopodal miejsc, w których regularnie spadają kamienne lawiny. Można wówczas stosunkowo szybko i bezproblemowo udrożnić trasę, bez zwożenia sprzętu przez dziesiątki kilometrów. I nawet nie zdajemy sobie sprawy, że już jutro będą miały sporo pracy...
|
Przydrożny spychacz |
Z resztą to nie jedyny problem. Ze stromych skalnych zboczy co chwilę spływa jakiś strumień. Nie ma tu mostów ani przepustów, woda przepływa więc przez gruntową lub kamienistą drogę. Zazwyczaj pokonujemy je bez problemu, ale kilka razy rysujemy podwoziem po wystających z wody kamieniach. Po przekroczeniu górskiego pasma otwiera się przed nami bezkresna przestrzeń, cały świat jest poniżej nas. I wijąca się jak makaron droga, po której powoli zjeżdżamy. Emocje powoli opadają, zwłaszcza, że co kilkadziesiąt-kilkaset metrów przyroda przewidziała miejsce, na którym można się wyminąć z nadjeżdżającym z przeciwka samochodem. W razie czego nie będziemy musieli jechać na wstecznym...
|
Wodospad w okolicy Szatili |
Wjeżdżamy w dolinę, na zboczach otaczających nas gór widoczne są już obronne wieże rodowe. Wieże rodowe to budowle charakterystyczne dla całego Kaukazu - i północnego (Osetia, Dagestan, Czeczenia), jak i południowego. W razie niebezpieczeństwa pełniły one rolę schronienia i miejsca, skąd atakowano wroga. Pomimo wielu setek lat są dobrze zachowane, rzadko spotykaliśmy wieże, które popadły w ruinę. Ale nie tylko wieże nam towarzyszą. Co kawałek trafiamy na "rodnik", czyli źródło. Woda jest oczywiście pitna, kilka razy korzysta z niej Tristan, my póki co wykorzystujemy hektolitry picia zakupione w tbiliskim sklepie. Sklep w Szatili jest, ale uprzedzano nas o bardzo wysokich cenach, toteż pół marszrutki wypełnione jest naszymi zapasami jedzenia i picia na dwa dni.
|
Wieża obronna |
Chmurzy się. Najważniejsze, żebyśmy dojechali do celu przed burzą. Bo nikt nie będzie mógł nam zagwarantować, że droga nie spłynie w przepaść a z góry nie zleci na nas lawina błota i kamieni. Od kilku kilometrów towarzyszy nam przekonanie, że żadnych zjazdów ani podjazdów, z których będziemy mogli spłynąć już nie będzie. Ale nic bardziej mylnego! Towarzysząca nam z lewej strony rzeka niespostrzeżenie znika a z przodu ukazuje się zakręt pod kątem 180 stopni ze stromym zjazdem. Zmieścimy się? Musimy, czasami tu nawet ciężarówki się zapuszczają! Za dwa dni będziemy tędy wracać, tym razem pod górę. Ale to będzie za dwa dni. Tristan mówi, że do Szatili już niedaleko, za 2-3 kilometry dojedziemy. Czyli jakieś 10 minut jazdy. Z naprzeciwka mijamy idących piechotą miejscowych, więc do wsi faktycznie musi być blisko.
|
Zmieścimy się? |
Ale nie jest. 10 minut minęło, zakręt, za którym miało się znaleźć Szatili odsłonił tylko resztki kołchozu. Minęło 20 minut - dalej nic. Niebo coraz ciemniejsze, a my wciśnięci pomiędzy stromymi skalnymi ścianami. Jest prawie ciemno. Pojawia się idea, że może zboczyliśmy z trasy.
- I jesteśmy już w Czeczenii! Zgubiliśmy się i zapuszczamy się w nią coraz głębiej, głębiej... - pocieszam. Zawsze umiem pocieszyć. Po pół godzinie na duchu podtrzymuje jeszcze myśl, że przecież nigdzie po drodze nie było rozwidlenia dróg, nie dało się zboczyć i pomylić trasy. Czterdzieści minut i wciąż jedziemy? Cholera, co jest?! Z łomotem przejeżdżamy po składającym się z metalowych płyt mostku. Zza zakrętu wyłania się szatilska twierdza. Stajemy po środku wsi, nieopodal lądowiska dla helikoptera, który zapewnia łączność ze światem podczas gdy droga jest nieprzejezdna. Jesteśmy na miejscu. Znad gór rozlega się burza.
|
Dojechali! |
Tristan poszedł poszukać dla nas noclegu. Emocje zaczęły opadać a my uświadamiamy sobie, gdzie się znaleźliśmy. Dookoła sięgające chmur górskie szczyty, złowroga burza i świadomość, że znaleźliśmy się u progu Czeczenii. Czy na pewno było warto? Tyle godzin jazdy, tyle nerwów niektórzy stracili? Zostaliśmy sami ze swoimi myślami na ładnych parę chwil. Siedzimy w miejscu, które piętnaście lat temu ostrzelały rosyjskie helikoptery podczas wojny czeczeńskiej. Ponoć szukali bazy terrorystów, trafili za to w okolice szkoły. Na radarze pobliskiego lądowiska do tej pory widnieje ślad po pocisku.
- Będziecie spali w twierdzy! - pojawia się nagle Tristan z wesołą kobitką lat czterdziestu, naszą gospodynią. Za 40 lari od osoby za noc z obiadokolacją. Cena nie mała, ale w górach na Kaukazie takie sumy to norma. Turystów nie ma tu jeszcze tak wielu, więc zarobiona kasa musi starczyć na długo. Poza tym za takie miejsce można tyle dać bez żadnego wahania. Po chwili znosimy nasze toboły do położonej poniżej wioski twierdzy. W deszczu nie jest to takie proste, przed nami strome zejście po śliskich kamieniach i niezliczona ilość bagażu...
|
Sztuka w hostelu |
Na czworakach przedzieramy się przez metrowej wysokości drzwi wejściowe. Wnętrze pogrążone jest w mroku, twierdza ma tylko nieliczne małe okienka. To, co zobaczymy w środku przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Na parterze - mała galeria miejscowej sztuki i pamiątek. Do tego łazienka z ciepłą wodą, której nie doczekaliśmy się w tbiliskim hostelu. My wdrapujemy się na drugie piętro, gdzie będziemy mieszkać. Małe, dwuosobowe pokoiki z nową, czystą i pachnącą pościelą. Widok na świat zapewniają niewielkie otworki w kamiennych ścianach, przez które, wbrew pozorom, nie wpada ani deszcz ani nocny chłód. Wszędzie doprowadzony jest prąd. Woda i elektryczność są w Szatili za darmo. Jakby udogodnień było mało, właśnie na drugim piętrze jest taras. Zawieszamy na nim polską flagę i wznosimy toast za szczęśliwy dojazd i "zdobycie" twierdzy. Do obiadokolacji jeszcze prawie dwie godziny, o powrocie karkołomną drogą do Tbilisi nikt na razie nie myśli.
|
Twierdza w Szatili |
Wieje coraz mocniej, deszcz zamienił się w regularną ulewę, co kilkadziesiąt sekund niebo przeszywa błyskawica. Smak czaczy, swojskiego wina kupionego po drodze i innych ciekawych napojów jest w tych okolicznościach niepowtarzalny. Przed zmrokiem wyruszamy na kolację, którą podają w gospodarstwie w górnej części wioski. Kucamy, wypełzujemy przez metrowe drzwi i w strugach deszczu i kałużach idziemy jeść.
Przy sąsiednim stole uczta, pod dachem smaży się mięso na grillu. Siedzą Tristan z miejscowymi facetami o ponurych, wzbudzających grozę minach. Ciekawy kontrast z okrągłą, pogodną twarzą Tristana. Przypominają tych dwóch, którzy mijali nas po drodze do Szatili. Chociaż Gruzini, wyglądają raczej jak ludzie z Dagestanu lub innych północnokaukaskich republik. Siedzimy na progu Czeczenii, niespełna trzy kilometry dalej kończy się Gruzja, więc nie ma się co dziwić, że i ludzie odzwierciedlają charakter tego pogranicza.
|
Twierdza w Szatili |
Burza się nasila. Najedzeni pogrążamy się w kompletnej ciemności. Tuż za płotem przestają dochodzić jakiekolwiek smugi światła z pobliskiego gospodarstwa. Po kolei, gęsiego, pogrążamy się w czarnej dziurze, idący z tyłu widzą, jak ci z przodu po prostu rozpływają się w ciemności. Powoli spełzamy po śliskiej trawie. Nie pomyśleliśmy oczywiście, żeby zabrać ze sobą latarki. Pomaga tylko przyświecanie komórką. Jeszcze gorzej jest w twierdzy. Tutejsze schody, pełne dziur i zapadlisk, przekształciły się w płynącą rzekę. Tak! Hektolitry wody spływają po nich na dół, do prawdziwej rzeki! A my przedzieramy się przez nie, krok po kroku, centymetr po centymetrze, wpatrując się w niewielki, oświetlony komórką kawałek podłoża, na który można postawić nogę. Zanim cała pielgrzymka dotarła do hostelu, na czworakach przeszła przez metrowe drzwi i wdrapała się na górę, minęła wieczność.
|
Hostelowy korytarz |
W Gruzji jesteśmy już od kilku dni, ale po raz pierwszy zrobiło się chłodniej. Rozgrzewamy się na tarasie gruzińskimi napojami. Panującą dookoła ciemność rozświetlają tylko błyskawice i latarki zbłąkanych wędrowców, schodzących z gór w strugach deszczu. Niektórzy z nich przedzierają się przez strumień wody ściekający po schodach twierdzy, wspinają się na wyższe piętra po wąskich, zarośniętych kamiennych schodach, pionowych drabinach i znajdują schronienie w sąsiednim, opuszczonym skrzydle. W drewnianych domkach po drugiej stronie rzeki również biesiadują. Zagranicznych turystów tu mało. Dominują Gruzini, którzy chyba we krwi mają podróżowanie, chodzenie po górach lub jeżdżenie po nich terenówkami. Przebiegającą po drugiej stronie rzeki drogą do opuszczonego Muco co chwilę przejeżdżały kawalkady Jeepów. Teraz ruch już właściwie zamarł, chociaż, jak mówił Tristan, nawet nocą jeździ się drogą do Szatili. Mohito zrobione z czaczy i zerwanej mięty się kończy. Wiatr zaczyna być dokuczliwy. Chowamy się w twierdzy, w naszych ciepłych pokojach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz