- Weźcie sobie na pamiątkę! - puszcza kierownicę rozpędzonego Audi i podaje nam lekko sfatygowany niebieski banknot. Na drugiej stronie pięciorublówki z samozwańczej Republiki Naddniestrza widnieje ulica. Przy niej budynek tyraspolskiej fabryki wina, kilka drzew, przejeżdżające samochody. Na pierwszej stronie - wizerunek rosyjskiego generała Suworowa. Niepozorna weekendowa wycieczka do Mołdawii okazuje się pełną wrażeń wyprawą jakieś ćwierć wieku wstecz.
Odpicowany szynobus, który 4 razy w tygodniu przemierza trasę między Odessą i Kiszyniowem właśnie opuszcza Ukrainę i wjeżdża na terytorium samozwańczej republiki Naddniestrza. Kiedy Związek Radziecki upadał, mieszkańcy tego wąskiego pasa położonego wzdłuż ukraińskiej granicy powiedzieli głośne
niet! i postanowili dalej trwać przy obumierającym kolosie. Dorobili się swojego rządu, symboli narodowych (ponoć używanych wspólnie z rosyjskimi) i waluty nazwanej, a jakże by inaczej, rublem. Ale rublem mołdawskim, tym z samochodami i drzewami. Nie wymienimy go w żadnym kantorze na świecie, bo skoro oficjalnie nie ma kraju to i jego waluta w zasadzie nie istnieje. Językiem państwowym jest rosyjski, w kraju stacjonuje rosyjska armia. - Dowody osobiste mają swoje, naddniestrzańskie, ale jak chcą jechać za granicę to przyjeżdżają do nas do Mołdawii i proszą o mołdawski paszport - mówi nasz kierowca. No bo kto puści ich przez granicę z paszportem nieistniejącego państwa?
Za oknem ponure, rozpadające się blokowiska Tyraspola - "stolicy" Naddniestrza. Po drodze jeszcze postój w Benderach z okazałą twierdzą na brzegu Dniestru i po chwili niezauważenie wjeżdżamy na teren właściwej Mołdawii. Odprawa graniczna czeka nas dopiero po przyjeździe, w budynku dworca. Wielkie kraciaste torby wypchane wszelkimi ukraińskimi dobrami przesuwają się coraz bliżej wyjściowych drzwi, siedząca naprzeciwko 50-letnia kobieta wkłada do paszportów towarzyszących jej nastolatków banknoty. Cholera, szykuje się ciekawa granica - może jak nie włożymy nic do paszportu to nas nie wpuszczą? Oskarżą o posiadanie nielegalnych laczków lub nadliczbowej pary skarpet?
Późnym wieczorem pociąg staje przy peronie kiszyniowskiego dworca. Pasażerowie z niewyobrażalną ilością bagażu dziarsko podążają do budynku dworca, my za nimi, wyobrażając sobie potworne szczegóły czekającej nas kontroli paszportowej i celnej. Marszem przechodzimy jedno pomieszczenie, skręcamy, mijamy drugie. Nic się nie dzieje. Czarne myśli wykupowania za dolary szczoteczki do zębów zamienia zupełnie inny pomysł: a co będzie, jak za chwilę razem z tym tłumem wyjdziemy na ulicę i okaże się, że w ogóle nikt nas nie sprawdzi, nie odnotuje naszego wjazdu i będziemy w Mołdawii jakby nielegalnie? Mijając dwa zakręty ktoś z nas zdążył nieśmiało wyartykułować te obawy i właśnie znajdujemy się razem z tłumem na przydworcowym placu. Wszyscy rozeszli się w mgnieniu oka a my, z paszportami w ręku, stoimy bezradnie pytając się nawzajem: i co teraz? Zawracamy na opustoszały już dworzec z nadzieją spotkania kogoś mundurowego, kto choćby spojrzeniem zalegalizuje nasz wjazd. Ale nie ma już nikogo! Od okienka w kasie odchodzi właśnie 50-letnia kobieta z paszportami chłopców (czyli to po to były te pieniądze...) a my, kupując powrotne bilety na niedzielę, dowiadujemy się od kasjerki, że absolutnie niczego nie przeoczyliśmy i żadnej kontroli paszportowej tu po prostu nie ma!
Zawiedzeni brakiem "pamiątkowego" stempelka i nie do końca przekonani czy rzeczywiście go w paszporcie być nie powinno udajemy się w stronę hotelu. Nie taki diabeł straszny jak to mówią - pomimo 23 na zegarku po ulicy wciąż kręcą się ludzie i to o dosyć przyjaznym usposobieniu, zupełnie niepodobni do przerażających, brudnych i bosych osobistości, jakie spoglądały na nas podczas nocnej przeprawy z bukaresztańskiego dworca kilka lat temu. Górujący nad skrzyżowaniem wielki betonowy klocek o dość specyficznej architekturze to cel naszej podróży. Przekraczając wrota hotelu Cosmos cofamy się w czasie o 25-30 lat. Kiedy w połowie lat 70-tych budowano ten hotel, miał być jednym z najlepszych w Mołdawii. Ale teraz widać, że czasy świetności ma już za sobą, światła palą się zaledwie w kilku pokojach, ponury hol jest całkowicie pusty. W barze pełnym dobrych trunków, którymi raczyli się w minionej epoce wysoko postawieni dygnitarze, znudzona barmanka sama w swoim towarzystwie ogląda telewizor. Recepcjonistka na nasz widok podrywa się z fotela. Coś się wreszcie dzieje, ktoś przyszedł!
Miejsce na nocleg wybrałem świadomie. Miałem już okazje nocować w miejscach o standardzie epoki Gomułki (lub Breżniewa), natomiast nigdy nie poznałem standardu hotelu z lat 80-tych, i to takiego, który był kiedyś naj-naj. I oto on! Atmosfera dosyć ciężka i ponura, ale z drugiej strony o wiele
przyjemniejsza od dominującej obecnie pseudo nowoczesnej ohydnej
szpitalnej bieli i szarości. Ciemne meble i takaż okleina na drzwiach i ścianach stylizowana na drewno. Lodówka jeszcze radziecka z resztkami pożółkłej farby na sobie. Ale chłodzi, dziarsko pomrukując. Fakt o tyle ważny, że jest co chłodzić. Pomimo tego, że wyposażenie jest dosyć stare, to jednocześnie czyste i zadbane. Może więc tak właśnie nocowali zagraniczni goście w toruńskim Heliosie i Kosmosie w czasach, gdy wyjazd na zachód był nie lada zaszczytem i wyróżnieniem a zaparkowany pod hotelem Mercedes powszechnym obiektem zazdrości? Z zewnątrz hotel prezentuje się jednak dużo gorzej. Kiedy wychodzimy na taras wznieść toast za powodzenie mołdawskiej wycieczki, wszędzie dookoła widać sypiący się tynk i pordzewiałe żelastwo. Widok jest, owszem, ale nie przypomina raczej centrum 700-tysięcznego miasta tylko wizytę na warszawskim Ursynowie, poznańskim Piątkowie czy toruńskiej Skarpie. Z tą tylko różnicą, że u nas spomiędzy bloków nie wystają niedobudowane kilkunastopiętrowe budynki-widma, które stopniowo zaczyna przejmować przyroda.
O poranku mroczne oblicze naszej
gostinicy znowu daje o sobie znać. Kiedy nie doczekujemy się równie ponurej i powolnej windy postanawiamy skorzystać z wyjścia ewakuacyjnego, czyli mówiąc prościej - schodów. Patrząc na stan klatki schodowej można być pewnym, że rzadko kto z niej korzysta, jednak najgorsze dopiero przed nami. Stopniowo zbliżamy się do źródła jakiegoś strasznego dźwięku. Jakby połączenie piły przecinającej metal z buczeniem wydobywającym się z podstacji elektrycznej. Niespodziewanie schody kończą się na pierwszym piętrze. Przed nami upiorne, obdrapane drzwi, za które obowiązuje zakaz wstępu, a już za nimi zakaz fotografowania (!), wiszą jeszcze inne groźnie brzmiące piktogramy, które niestety z pamięci zdążyły już ulecieć. To stąd wydobywa się ten przerażający dźwięk a po otwarciu tajemnych drzwi w nadziei ujrzenia dalszej części schodów ukazuje się widok przypominający piwnice z horrorów o psychopatycznych mordercach.
Brakuje jeszcze tylko rzeźnika, który złapie nas, pokroi i sprzeda na narządy. Cofamy się czym prędzej na ostatnie "normalne" piętro by przeprosić się z windą. Po wkroczeniu tamże wita nas pusty, ponury korytarz z obitymi skajem ławkami rodem ze szpitala epoki gierkowskiej. I ogromny, wyblakły napis: STOMATOLOG. Tego już za wiele, uciekliśmy od rzeźnika, by wpaść w ręce dentysty?! Winda nadjechała, kiedy poczuła się w wystarczającym stopniu przeproszona. Zjazd z 9 piętra na parter, z całą tą miotaniną, zajął kilkanaście minut. Wolę nie myśleć, jak w razie pożaru, kiedy z windy korzystać się zabrania, wszyscy hotelowi goście pobiegną schodami, a schody skończą się na pierwszym piętrze.
I owszem, po dotarciu na dół szukamy schodów, ale ich tam po prostu nie ma. Jest za to babcia i jej stoisko z pamiątkami w cenach, jakich nie powstydziłaby się Europa Zachodnia. Dziękujemy serdecznie i póki co pozostajemy bez magnesów (kupimy je później, trzykrotnie taniej).
Radosne i przemiłe dziewczyny z recepcji, które zorganizowały nam całą dzisiejszą wyprawę jeszcze zanim w ogóle wyruszyliśmy do Mołdawii, wołają, że jakby co to samochód już czeka. My tymczasem "zwiedzamy" jeszcze restauracyjną część hotelu. Czuwająca nad śniadaniem pani troszczy się, czy wszystko smakuje, przeprasza za chwilowy brak herbaty czy nie do końca jeszcze podgrzane bliny. Chyba motto ze strony internetowej hotelu (
Przyjedziesz jako gość, pożegnamy się jako przyjaciele) naprawdę biorą tu sobie do serca i starają się, żeby ludzie przywieźli z Mołdawii, która nie jest przecież turystyczną potęgą, jak najlepsze wspomnienia. Na drzwiach restauracji widnieje grafik z lat minionych: w poniedziałki grali tu jazz, w środy przyjeżdżał didżej, w weekendy to w ogóle była rozpusta. Teraz nawet wyposażenia w sali zostało niewiele, tyle tylko, by zjeść śniadanie. A nad sąsiednim, zamkniętym na głucho pomieszczeniem, widnieje napis: KASYNO. Oj, działo się tu w latach minionych, działo...
Tymczasem starszy pan pakuje nas do swojego Audi 80, które ma już na karku ćwierć wieku. Kupił je całkiem niedawno. Nienagannie utrzymane, czyste, jeszcze z tych, które będą jeździły do końca świata i jeszcze dzień dłużej. Przejeżdżamy wielopasmowe kiszyniowskie ulice, co jakiś czas mijając budynki, które można by określić mianem zabytku. Z reguły nie mają więcej niż sto lat, ale jak na miejscowe warunki to całkiem niezły wynik. Czasem za oknem mignie też jakaś futurystyczna konstrukcja jeszcze z epoki radzieckiej. Taki jest właśnie Kiszyniów. Przeważa beton i blokowiska, skrywające niekiedy jakąś ciekawostkę, na której warto zatrzymać wzrok. Naszym celem jest jednak Cricova - położona niedaleko stolicy winiarnia z olbrzymim podziemnym kompleksem, w którym przechowywane są ich procentowe wyroby.
To jedna z dwóch największych i najbardziej znanych mołdawskich winnic, obok
Mileştii Mici, która położona jest nieco dalej od stolicy.
Podając sobie z rąk do rąk naddniestrzańską pięciorublówkę z samochodem na odwrocie zaciekawiamy się, jak wygląda tu sprawa języka. - W zasadzie wszyscy znają dwa języki - i mołdawski i rosyjski. Czasami jest tak, że dziennikarz w telewizji pyta po mołdawsku a człowiek odpowiada po rosyjsku. Albo na odwrót, i wszyscy się rozumieją! - dowiadujemy się. W odróżnieniu od Ukrainy, gdzie tego typu dwujęzyczność też jest na porządku
dziennym, tu mamy do czynienia z dwoma zupełnie odmiennymi językami -
język mołdawski to w zasadzie rumuński, a więc z rodziny języków
romańskich, który do rosyjskiego jest podobny chyba tylko słowem
da. Oficjalnie używa się języka mołdawskiego i w nim właśnie sporządzone są wszystkie napisy i informacje w przestrzeni publicznej. Wykorzystuje on alfabet łaciński, więc jeżeli ktoś nie zna cyrylicy to nie ma się czego obawiać przyjeżdżając do tego kraju. Ale praktyka pokazała, że niemal wszystkie napotkane osoby, niezależnie od wieku, posługują się również rosyjskim, chociaż nie jest już obowiązkowym przedmiotem w mołdawskich szkołach.
Mołdawia żyła, żyje i będzie żyć winem. Nie ma tu wiele surowców ani rozwiniętego przemysłu, kraj uważany jest za najbiedniejszy w Europie. Ale ze swojego wina słynęli w całym Związku Radzieckim. Teraz butelki z mołdawskimi trunkami można spotkać i na półkach polskich sklepów - choćby taka Dusza Monacha w charkterystycznym plecionym wdzianku. Mijając ciągnące się przez kilka kilometrów winnice dojeżdżamy do celu. Winna wycieczka nie należy do najtańszych (z degustacją około 120 złotych), ale, jak się zaraz okaże, będzie to warte tej ceny. W oczekiwaniu na "pociąg", który zabierze nas pod ziemię spotykamy wesołą grupkę Polaków, zasmuconych, że nie zdążyli zapisać się na degustację i będą musieli się zadowolić samą wycieczką. Pokazują nam za to swoje wjazdowe stemple z kiszyniowskiego lotniska, co tylko potwierdza nasze obawy co do braku kontroli. Ale mówi się trudno, poza tym właśnie podchodzi elegancki brodaty pan z sygnetem na palcu i zaprasza nas do "eliektropojezda", czyli meleksa z dwoma doczepionymi wagonikami.
W ekspresowym tempie z 35 stopniowego upału wjeżdżamy do podziemi. Coraz to głębiej i głębiej, w końcu temperatura spada do kilkunastu stopni. Cała wycieczka w krótkich spodenkach, niektórzy właśnie zaczynają pociągać nosem. Ciągnące się kilometrami (podobno długość korytarzy wynosi 120 kilometrów), służące niegdyś do wydobycia wapienia podziemia zostały wykorzystane do przechowywania butelek z pobliskiej fabryki wina. Szerokimi podziemnymi alejami mkniemy z zawrotną jak na meleksa prędkością, co jakiś czas mijając zaparkowane we wnękach... samochody. Ulice mają z resztą swoje nazwy - jest bulwar Szampański, jest ulica Sauvignon i Cabernet, wszystko w zależności od tego, co jest przechowywane w okolicy. Są wreszcie przejścia dla pieszych i znaki drogowe. A wszystko to na głębokości kilkudziesięciu metrów pod ziemią. Odwiedzamy leżakujące niczym przedszkolaki wina musujące, których zgodnie z prawem nie wolno nazywać szampanami (podobnie jak ormiańskiego koniaku koniakiem). Dowiadujemy się, dlaczego szyjki butelek od szampana są owinięte pazłotkiem i że jest specjalny zawód, który polega na przekręcaniu butelek z dojrzewającym szampanem i ustawianiu ich pod odpowiednim kątem.
Każdy krok tej wycieczki jest zorganizowany z godnym podziwu profesjonalizmem. Po chwili zostajemy dowiezieni do podziemnego kina, by obejrzeć z lampką szampana w dłoni krótki film o związkach Mołdawii z winem. Kolejnym etapem wycieczki są sale z kolekcją win - najstarsze okazy pochodzą z początku XX wieku. Dziesiątki tysięcy butelek. Zakurzone, z korkami pokrytymi już sporą warstwą pleśni. Nie można ich pić, i to nie dlatego, że są bezcenne. Jak się dowiedzieliśmy, wino nalane do butelki nadaje się do wypicia maksymalnie po pięciu latach, potem ma wartość już tylko kolekcjonerską. W sumie warto przejrzeć domowe zapasy, czy jakiś "okaz" chomikowany na wyjątkową okazję nie traci już powoli swoich wartości spożywczych ;) Część winoteki zarezerwowana jest dla znanych osobistości. Mogą oni złożyć tu do przechowywania swoją kolekcję i w dowolnym momencie zabrać jej część lub całość. Są zatem butelki Władimira Putina opatrzone rosyjską flagą, jest też kolekcja Donalda Tuska, przy której widnieje flaga niemiecka. Po wybuchu salwy śmiechu przewodnik w pośpiechu przestawia flagę na drugą stronę, pomimo zapewnień, że w zasadzie mogłaby zostać na starym miejscu. Pomyłka? A może to nasi dowcipni rodacy, którzy przeszli przed nami tą trasą?
My tymczasem przechodzimy przez sale degustacyjne. Jest sala, w której Jurij Gagarin zasiedział się do rana, jest sala podmorska, stylizowana na okręt podwodny. Jest wreszcie sala prezydencka i kominkowa - wszystko zadbane, eleganckie, wręcz luksusowe. Nam trafia się pierwsza z sal. Elegancki pan przynosi nam do zdegustowania szampana i trzy gatunki wina, jest też całkiem sensowna zakąska. Trunki bardzo dobre jakościowo i jednocześnie przystępne cenowo - w Polsce nie kupimy dobrego szampana czy wina za 10-15 złotych. Na Ukrainie te same butelki kosztowały już 2 razy więcej, natomiast w Polsce wyrobów Cricovej, póki co, nie spotkałem, przynajmniej w supermarketach. Po ponad dwóch godzinach pod ziemią kolejka wywozi nas na rozpaloną słońcem powierzchnię. Całość winnej wycieczki pozostaje ocenić na szóstkę z minusem - a minus tylko za to, że mogli dać nieco więcej czasu na degustację.
Niecałe 50 kilometrów od Cricovej położony jest klasztor w Starym Orcheju. To najsłynniejszy mołdawski zabytek - ten jeden spośród nielicznych. Wykuty w skale, na wysokim brzegu rzeki Reut, przypomina nieco gruzińskie skalne miasta. Jest dużo mniejszy i skromniejszy, ale położony bardzo malowniczo i naprawdę warto w to miejsce przyjechać. Docieramy tu wąską, gruntową drogą przy okazji zaopatrując się u babuszki w domowe wino. Poszczęściło nam się z kierowcą - nie błądzi, nie grzebie w nawigacji, zna tu każdy zakamarek i wie, jak podjechać, żeby się niepotrzebnie nie nachodzić. I jeszcze umie opowiedzieć o mijanych miejscach. Idealny wariant na zwiedzanie Mołdawii w taki sposób to 4 osoby - wypełniamy cały samochód i 50 euro, jakie kosztowała całodzienna przejażdżka, idealnie rozkłada się na wszystkich pasażerów. Komunikacją publiczną PONOĆ dałoby radę objechać te miejsca, ale nie od drzwi do drzwi, stracilibyśmy mnóstwo czasu na dojścia do przystanków i oczekiwanie na marszrutki, które jeżdżą kilka razy na dzień.
Atmosfera w Starym Orcheju bardzo przypomina rumuńską wieś. Za niewielką opłatą możemy zwiedzić tradycyjną chatę, a potem wspiąć się nieco wyżej, by odwiedzić cele skalnego klasztoru. Mieszkańcy Mołdawii, podobnie jak ich bracia-Rumuni, wyznają prawosławie, zatem zdecydowana większość świątyń w tym kraju to prawosławne cerkwie. Odwiedzamy jeszcze jedną taką świątynię, położoną nieopodal (nowego) Orcheju, kilkanaście kilometrów dalej na północ. Starym, gruzińskim zwyczajem musimy zrobić przerwę na toast. Zatrzymujemy się nieco na uboczu, nad jakimś jeziorem i winem od babci wznosimy toast za gościnną Mołdawię i udany wyjazd. Do Kiszyniowa wracamy "po Teleekspresie", zatem przejażdżka zajęła nam praktycznie cały dzień. Hotel i kierowca spisali się na medal.
Przed nami jeszcze tylko mała wyżerka w rumuńskim stylu i wizytę w Mołdawii możemy uznać za zaliczoną. Tu zdecydowanie polecam sieciówkę
La Placinte, w której można popróbować tradycyjnej rumuńskiej kuchni w naprawdę smacznym wydaniu. Mały minus tylko za wino - mieli same wytrawne, czyli dla mnie niepijalne. Ceny jak w Polsce - co z jednej strony cieszy, że nie wydamy majątku, ale biorąc pod uwagę poziom dochodów w Mołdawii to sprawa nieco się już komplikuje. W ogóle ceny w sklepach były bardzo zbliżone do naszych, tańszy był za to alkohol, i to ten lepszy gatunkowo. Wydaje się zatem, że miejscowi nie mają tu łatwo i nie dziwią te niezliczone pakunki towarów przywożonych z Ukrainy, gdzie ceny większości towarów w sklepach są wyraźnie niższe niż w Polsce.
Pani z recepcji, tym razem już starsza, pyta nas o wrażenia z wycieczki. To naprawdę rzadkość, żeby w hotelu z kilkoma setkami miejsc kojarzyli gościa i troszczyli się o jego pobyt. Dobry nastrój psuje tylko fakt, że o świcie trzeba wstać. Czy było warto przyjechać do Mołdawii? Zdecydowanie! Początkowo mieliśmy pewne wątpliwości, czy wszystko się uda zgrać, czy odwiedzenie winiarni warte będzie swojej ceny i czy poza tym będzie tam co robić. I z całą stanowczością mogę stwierdzić, że będąc w okolicy, czy to na Ukrainie, czy w Rumunii, naprawdę warto odwiedzić i Mołdawię. Po prostu zajrzeć tu na chwilę, po drodze, by zobaczyć, jak niewielki kraj, nie mający ani wielkiej historii, ani gór ani morza, stara się pokazać innym swoje ciekawe miejsca. My zdążyliśmy zobaczyć wszystko w jeden dzień, gdyby ktoś bardziej chciał pobiegać po cerkwiach i monasterach albo odwiedzić twierdzę w naddniestrzańskich Benderach to przyda się jeszcze dzień drugi.
Podczas odprawy granicznej przed wejściem do pociągu pani mundurowa sprawdza tylko fakt istnienia paszportu, bez zaglądania do środka. Nie ponosimy zatem żadnych konsekwencji nie odnotowania naszego pobytu w Mołdawii. Z krajem żegnamy się tuż przed siódmą rano. Pociąg pełen jest wczasowiczów i miłośników ukraińskiego szopingu. W końcu sezon w pełni, a nieposiadający dostępu do morza Mołdawianie chętnie korzystają z niedrogich ukraińskich kurortów w Odessie i okolicach. Po czterech godzinach jazdy meldujemy się na odesskim dworcu. Jesteśmy w naszym tymczasowym domu.
|
Witamy w Kiszyniowie! ;) |
|
Ponury hotelowy korytarz |
|
Winiarnia w Cricovej |
|
Leżakujące szampany |
|
Szampan da się lubić, zwłaszcza ten mołdawski :) |
|
Winne kolekcje |
|
Zabytki klasy zerowej, już niepijalne |
|
Podziemia fabryki wina w Cricovej |
|
Sala podmorska |
|
Sala prezydencka |
|
Sala Gagarina jeszcze przed rozpoczęciem degustacji |
|
Dusterowa w podziemiach |
|
Podziemna autostrada, po której mknęliśmy meleksem :) |
|
Tam, z drugiej strony, ukryty jest klasztor w Starym Orcheju |
|
Pod nami wykuty w skale klasztor, przed nami - nieco bardziej współczesna cerkiew |
|
W Mołdawii nie ma gór, ale kraj jest dosyć mocno pofałdowany |
|
Cerkiew na terenie klasztoru Churchi |
|
Dzienny widok z hotelowego balkonu... |
|
... i nieco bardziej ponury widok nocny ;) |